Nazwisko i/bądź Imię: Johanes Alvane
Płeć: Mężczyzna
Rasa: Człowiek
Wygląd: Około 30-letni, chuderlawy typ, którego większość ciała przysłania czarny prochowiec z którego wystaje kołnierz czerwonej koszuli i dobrana pod kolor szerokorądowa fedora z krwistoczerwoną wstążką. Pod nią - ciemnobrązowe włosy, długie na łokieć, piwne, przekrwione oczy i gęba z niechlujnym, świeżym zarostem.
Pokrótce charakter: Ktokolwiek znał Johanesa bliżej mówił o nim, że był jak dwie zupełnie sprzeczne osoby w jednym ciele; jedna z nich miała reprezentować jego naturę, druga - cechy nabyte przez doświadczenie. Ta pierwsza tkwiła gdzieś głęboko w nim, wiecznie zalewana hektolitrami alkoholu, mającymi ją w nim zabić - "naiwny" idealista z pewnym rodzajem pierwotnej, szalonej ciekawości, która wiodła jego życiem przez długi czas. Wygadany, a nawet często przesadnie gadatliwy i skory do dowcipu (choć niekoniecznie w nim utalentowany) przeromantyzowany młodzieniec w pewnym momencie życia zacząć dzielić z tym drugim, pragmatycznym, mrukliwym czymś. Teraz ten drugi ma nad nim kontrolę - cyniczny, wygaszony człowiek, którego życie zamieniło się w egzystencję.
Historia: Zdaje mi się, że nie żyję... Zabawne, spodziewałem się że kiedy wreszcie kopnę w kalendarz czeka mnie jakiś przytulny kociołek ze smołą w piekle, wieczna ciemność, zwyczajne przerwanie istnienia... cokolwiek, ale na pewno nie to. Gdziekolwiek trafiłem widoki są sielankowe, niepokojąco sielankowe, a sam ja nie czuję się martwy. Puls jest, oddech w normie... ba nawet mój płaszcz nie ma dziury koło mojego serca, które swoją drogą powinno stanąć. Jak na martwego człowieka jestem całkiem żywy...
Po kolei jednak. Jestem Johanes Alvane, prywatny detektyw. Prowadziłem niewielkie biuro w South Side, w Chicago. Interes szedł słabo, więc chwytałem się każdej roboty, jakiej tylko mogłem. Od śledzenia marnych mężów za psi grosz, po te mniej legalne, włączając w to szukanie materiału do szantażu. Nie miałem wielkiego wyboru - stan mojego portfela niemal zawsze wahał się pomiędzy ledwo wystarczalnym, a alegorią obecnego kryzysu ekonomicznego, a każdy nadmiar pieniędzy jaki udawało mi się mieć wypijał ze mnie alkohol w odwecie za to, że robiłem z nim to samo... Perspektywa jakiejkolwiek możliwości zarobku wydawała się wtedy zbawieniem.
Jak na ironię sprawa, która doprowadziła mnie tutaj, jakkolwiek nazywa się miejsce w którym się znalazłem, była całkowicie czysta... To było pewnego zimowego wieczoru, kiedy siedziałem przy swoim biurku tęsknie spoglądając na pustą butelkę po whisky. Rozległo się poirytowane pukanie, na które odpowiedziałem jedynie zmęczonym "proszę". Przez drzwi przeschła wyschła starucha, której zniesmaczony wyraz twarzy zdradzał, że to jej pierwsza wizyta w tej dzielnicy miasta. Perły na szyi, czarna prosta suknia z autentycznego, ale wytartego już aksamitu i ton głosu przywykły do uległości wręcz wrzeszczały że miałem do czynienia z kimś z tak zwanych wyższych sfer. Czemu więc pojawiła się akurat w tym biurze? Miałem kilka teorii, ale chyba najbardziej prawdopodobna jest ta, że byłem pierwszy w książce telefonicznej... Przedstawiła się jako Jane Silversmith i wyszła z ofertą dość nietypowej pracy. Mianowicie jej siostrzenica, Gabriela MacArthur niedawno trafiła pod jej opiekę po zgonie jej rodziców w wyniku katastrofy lotniczej. Choć prawnie dorosła fakt, że nadal nie ukończyła studiów sprawił, że bezdzietna Jane przyjęła ją pod swoje skrzydła, jednak ciotce nie podoba się fakt, że od czasu jej osierocenia młoda przejawiała nazbyt niezdrowe zainteresowanie spirytyzmem i składała regularne wizyty jednemu z okolicznych medium, niejakiej Kashiwagi Mokoto, imigrantce z Japonii podającej się za medium. Moim zadaniem miało być ujawnienie jej jako oszustki. Gdy przyszło do negocjacji stawki stara panna podała mi kopertę, która miała być dwudziestoprocentową zaliczką na pokrycie wstępnych kosztów sprawy. W środku była suma trzykrotnie wyższa niż moja normalna stawka. Bez słowa jedynie skinąłem głową na znak zgody, próbując zachować chociaż resztki niewzruszonego wyrazu twarzy...
Panna Kashiwagi mieszkała w całkiem przyzwoitym domku na obrzeżach Kenwood. Mieszkała w mieście od niedawna, dlatego też jej działalność w okultystycznym światku Chicago była zauważana przez nielicznych, jedyne co przyciągało do niej to egzotyzm jej osoby spowodowany pochodzeniem. Strzępki informacji jakie udało mi się uzyskać z różnorakich źródeł twierdziły, że przybyła ona do Ameryki po śmierci swojego wuja, ze spadku po którym czerpała środki do życia. Kółko składało się z sześciu osób, wliczając samą gospodynię i mnie - młode małżeństwo, którego dziecko zmarło w połogu, księgowy próbujący skontaktować się ze swoją żoną nieboszczką i nieszczęsne, chuderlawe, marchewkowowłose i zielonookie stworzenie, Gabriela. Jej blada cera potęgowała wrażenie beznadziejności bijące od jej osoby, sprawiając że zdawała się krucha jak porcelanowa lalka. Szczerze nie dziwiłem się dziewczynie, że zwróciła się ku tym bzdurom - chciała mieć chociaż jakiś pozór utraconej rodziny...
Mieszkanie było urządzone w dziwnym, ni to zachodnim, ni to wschodnim stylu. Siadaliśmy zawsze w salonie za wysokim, stolikiem otoczonym przez japońskie kotary, nakrytym jedwabnym obrusem. Sesje przebiegały wręcz sztampowo - gasnące świece, unoszący się stolik i nieokreślony głos wydobywający się z ust naszego "medium". Choć nie wierzyłem w to ani na jotę, musiałem wtórować reszcie w namaszczonym zdziwieniu. Mogła się chociaż postarać, europejskie media ponoć sprzedają pośmiertne płyty znanych śpiewaków operowych, wirujący stolik więc na nikim nie powinien robić wrażenia... Po samej sesji zawsze odbywał się niewielki podwieczorek podczas którego najczęściej głównym tematem było to, co zostało powiedziane przez "ducha". Po tym małżeństwo i staruch zbierali się do domu, a Gabriela i ja zostawaliśmy - zaoferowałem się ze sprzątaniem w zamian za ćwiczenie ze mną prowadzenia rozmowy po japońsku. Dawniej studiowałem lingwistykę (ach do jak głupich decyzji potrafi doprowadzić człowieka para ładnych oczu) i usprawiedliwiłem się tym, że nie chcę wyjść z wprawy. Zostawałem więc w salonie i sprzątałem, gdy panna Mac Arthur prowadziła rozmowę z medium w jej pokoju. Rzecz jasna wykorzystywałem tą okazję do przeszukiwania pokoju - żyłki przyczepione do stolika, patefon wmontowany w siedzenie gospodyni... szukałem czegokolwiek, co mogłoby świadczyć o oszustwie, niestety za każdym razem rezultat był taki sam - żaden.
Minął miesiąc, a ja nadal nic nie znalazłem. Posiłkowałem się czym tylko mogłem - publikacjami ekspertów w demaskacji, artykułami o fałszywych spirytystach, nawet udało mi się pociągnąć za język jednego cyrkowca na temat jego sposobu. Na nic, nadal nie wiedziałem jak robi to Mokoto. Podczas jednej sesji jednak Gabriela pojawiła się w przedziwnej turkusowej sukni. W rogu pokoju stała kadź z dziwnym, parującym na niebiesko płynem. Według naszej gospodyni sierota miała niebywały potencjał duchowy, który mógłby ją uczynić łącznikiem między naszym światem, a światem zmarłych pod warunkiem spełnienia pewnego rytuału, który przygotowywała z nią od tego miesiąca. Dziś miał się odbyć jego punkt kulminacyjny. Na sygnał jej dłoni młoda położyła się na stole, a ona sama podeszła do kadzi zanurzając w niej bliżej nieokreślony kształt. Powolnym, pretensjonalnym krokiem podeszła na szczyt stołu i uniosła w górę cokolwiek zanurzyła. Błysk metalu skupił moją uwagę na ostrzu. Starą reakcją chwyciłem za mój rewolwer i oddałem strzał w jej kierunku. Chybiłem, jednak rzuciłem się na nią. Zaczęła się szarpanina, ona próbowała wyrwać mi broń, ja wytrącić jej nóż. Była silna jak na jej wątłą budowę i ciężko mi ją było utrzymać... Udało jej się wyrwać z mojego uścisku i wydając piekielny wrzask zatopiła swoją broń we mnie, w miejscu mojego serca... Nie poczułem bólu, widziałem jedynie rozbłysk błękitnego światła, które szybko stało się jedynym, co mogły zobaczyć moje oczy...
Obudziłem się dopiero tutaj, czymkolwiek jest to miejsce. Moja ręka mimowolnie cały czas schodzi niedaleko miejsca gdzie zostałem zraniony szukając rany, ale jej nie znajduje... Nie wiem gdzie jestem, jak się tu znalazłem i jak przeżyłem, ale nie spocznę póki się nie dowiem.
Miejsce zamieszkania: Nowoprzybyły
Cecha specjalna postaci (Umiejętności) :
Ze względu na Intensywny kontakt z Okultystycznymi mocami, Johanes wszedł w posiadanie kilku z nich:
Medium - jest w stanie tymczasowo wchłonąć ducha, w celu przejęcia jego mocy i analizy jego esencji. Nie każdy jednak podda się bez walki, i zapanowanie nad duchem będzie wymagało odpowiednio dużej siły woli.
Dedukcja duchowa - Johanes jest w stanie korzystając z mocy duchowej pozyskiwać pewne informacje o przeszłości przedmiotu. Pozwala to uzyskać cenne wskazówki dotyczące prowadzonego śledztwa bądź zastosowania danego przedmiotu. Ilość i jakość pozyskanych informacji w dużej mierze uzależniona od wiedzy postaci.
"Astrid" - Smith & Weston Kit Gun, wierna towarzyszka Johanesa nie opuściła go nawet w nowym świecie. Podobnie jak on, otrzymała przez kontakt z magią właściwości które pozwalają jej strzelać pociskami astralnymi. Nie są zbyt skuteczne wobec ciała, jednak zadaje relatywnie spore obrażenia istotom o nadnaturalnej naturze takim jak Youkai.
Znajomość technologi świata zewnętrznego do końca lat 30. ubiegłego wieku.
Statystyki:
Siła - 90
Zręczność - 100
Szybkość - 90
Wytrzymałość - 100
Mądrość - 110
Siła Woli - 140
Percepcja - 130
Energia - 100