Subterranean Animism

Recenzja:

MałyszeqTouhou 東方地霊殿 ~, znane jako „Subterranean Animism”, albo po prostu SA jest już 11-stą grą z serii Touhou, czyli gier o przygodach małych dziewczynek w śmiesznych czapkach. Wielu graczy zgadza się też, że przy okazji jest to najtrudniejsza wydana jak dotąd część serii (na tyle, że niektórzy nie są w stanie przejść jej na poziomie Łatwym). Czym zasłużyła sobie ta gra na tak złą sławę? Po kolei, za chwilę do tego dojdziemy. Na sam początek trochę informacji. Tak jak zazwyczaj, mamy do czynienia ze strzelanką danmaku, czyli falami różnokolorowych pocisków zalewających nam monitory w ilościach przekraczających najwyższe normy Unii Europejskiej. Gra została wydana 16 sierpnia 2008 roku, na Comiket 74, aczkolwiek wersja trial była dostępna na Reitaisai 5. Tyle wiadomości ogólnych, zaś fabuła w skrótowym zarysie przedstawia się następująco (uwaga, mogą być spoilery, ale niewielkie :P)

Mamy sobie odbudowaną po wydarzeniach z SWR Świątynię Hakurei. Ponieważ w Gensokyo „święty spokój” to fraza nie występująca w użyciu, na dobitkę pojawia się wielki gejzer (WOOHOO! GORĄCE ŹRÓDŁA!). I nikt by się tym nie zainteresował, gdyby nie to, ze w pobliżu gejzeru lalki Alice zaczynają wariować, a sam obiekt wypuszcza z siebie oprócz wody i pary mnóstwo złych duchów. Mamy klasyczny początek, więc w zależności od tego czy wybierzemy Reimu, czy Marisę, ruszamy pod ziemie z zamiarem wyjaśnienia afery (wspomagani pośrednio przez Yukari/Suikę/Ayę, bądź Alice/Patchouli/Nitori). Po drodze napotykamy m.in. Yuugi - koleżankę Suiki po fachu, czy też, cytuję „that faken cat!” – Orin, która przez całe dnie wozi trupy taczką. No i oczywiście ultraepicka megaboss, która jako jedyna w całej serii jak dotąd nie chce się z nami tłuc w wyniku różnicy poglądów, ale ma zamiar po prostu zniszczyć świat na powierzchni, ot tak sobie. Pogratulować motywacji...

Pamiętacie Embodiment of Scarlet Devil i naprawdę obleśne mordy artów postaci, które stworzył ZUN? Epicko szpetną Sakuyę i Hong Meirin? Cóż, widać nauka nie idzie w las, gdyż jedynym szpetnym artem, który nie udał się ZUNowi w SA jest nieszczęsna Satori z 4 stage’a. Pokraczna niesamowicie, co jednak rekompensuje muzyką. I tutaj zatrzymajmy się na dłużej.

Można się z tym nie zgodzić, można się kłócić, ale osobiście uważam, ze ZUN osiągnął szczyt swoich możliwości, jeśli chodzi o muzykę, właśnie w tej części. Nie jestem w stanie wskazać bowiem ani jednego kawałka, który byłby tutaj gorszy od innych. Wyciskające „manly tears” z oczu „