Przejdź do głównej treści

Aktualności

  • Atak spam-botów... i po co...
    W razie problemów w rejestracji prosimy i info na IRC.
  • Rejestracja tymczasowo włączona (prosimy także o kontakt na IRC) ...

Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.

Tematy - PookyFan

1
Piece of Poetry / Jak cicho, jak ciemno
Ostatnio jadąc ciopągiem do Warszawy dopieściłem swoje stare opowiadanie, także chyba można je już czytać bez obawy o komentarze ze strony grammarnazistów. Zainteresowanym lekturą życzę cierpliwości, bo całość ma niecałe 29 stron maszynopisu.
Za przeproszeniem moderatorów, pozwolę sobie na tripple posting, gdyż w przeciwnym razie skrypt forum nie akceptuje mi posta ze względu na jego długość.

===================================================================

  W liceum ogólnokształcącym numer dwa im. Bolesława Prusa pierwszy czerwca był zwyczajowo dniem poświęconym szkolnym zawodom sportowym na świeżym powietrzu. Choć wielu uczniów tej szkoły traktowało je jako wymówkę, by zostać w domu z uwagi na brak odbywających się wówczas lekcji, bądź uważała, że bierne obserwowania wysiłków kolegów i koleżanek stanowi znacznie lepszą rozrywkę, niż branie udziału w jakiejkolwiek konkurencji, i tak każdego roku cieszyły się one niemałym zainteresowaniem. Dość powiedzieć, że na widownię szkolnego stadionu tego właśnie dnia ściągało wielu ludzi z miasta, lubujących się w obserwowaniu zmagań młodzieży, a nierzadko też przybywały delegacje z innych liceów, pragnących sprawdzić się z uczniami ,,dwójki". To wszystko sprawiało, że pierwszy dzień czerwca, szumnie obchodzony w podstawówkach i gimnazjach jako Dzień Dziecka, w tej placówce zawsze kojarzony był z atmosferą sportowej rywalizacji i duchem walki, wypełniającym wszystkich skłonnych wziąć udział w którejkolwiek z wielu organizowanych wówczas konkurencji.
  Nic więc dziwnego, że przez ostatni tydzień maja zawody stanowiły temat rozmów większości uczniów klas drugich, którzy - z uwagi na wcześniejsze zakończenie roku szkolnego przez maturzystów - już wówczas byli najstarszym rocznikiem w szkole, co składało na nich również najwięcej obowiązków związanych z organizacją całego wydarzenia. Rada uczniowska, współpracując z dyrekcją i nauczycielami, dokładała wszelkich starań, by w tamtym roku zostało ono zorganizowane z jeszcze większym rozmachem i starannością, niż w latach poprzednich. Chodziły słuchy, że - oprócz zawodników z kilku innych liceów w mieście - pojawią się też specjalni goście z Krakowa. Nikt nie wiedział dokładnie, dlaczego ktokolwiek z pobliskiej metropolii miałby sobie zawracać głowę małymi zawodami w ich mieścinie, niemniej jednak wszyscy z niecierpliwością oczekiwali dnia, w którym miała mieć miejsce kolejna wielka impreza sportowa w dziejach szkoły.
  Najbardziej popularne zdawały się być biegi, zwłaszcza krótkodystansowe. O ile bowiem rzuty oszczepem bądź kulą, skoki o tyczce, w dal i wzwyż czy nawet gry zespołowe nie cieszyły się szczególnie wielkim zainteresowaniem, o tyle w dyscyplinach, gdzie liczyła się przede wszystkim szybkość, udział brało, wyłączając uczniów rywalizujących szkół, większość wszystkich zawodników z liceum numer dwa w ogóle. Choć tradycyjnie punktem kulminacyjnym całego dnia była sztafeta, niewiele mniej emocji budziły zawody w biegu na sto metrów, będące bodaj najbardziej obleganą konkurencją. Inne szkoły również zawsze stawiały duży nacisk właśnie na nią, wybierając najszybszych i najbardziej zawziętych uczniów do wzięcia weń udziału.
  Maciek, średniego wzrostu, acz dobrze zbudowany drugoklasista o niedługich ciemnoblond włosach i niebieskich oczach, również nie mógł się doczekać dnia zawodów, a zwłaszcza tego krótkiego, ale też bardzo emocjonującego wyścigu, w którym sam zamierzał pobiec. Bardziej zaangażowany w sport niż w naukę, chętnie zapisał się do wzięcia udziału w kilku konkurencjach. Już w poprzedzającym roku udało mu się zabłysnąć jako zwycięzca dwóch z trzech dyscyplin biegowych, w których wystartował. Teraz zamierzał poprawić swój rekord, wygrywając biegi na sto i dwieście metrów oraz umożliwiając jego liceum zajęcia pierwszego miejsca w międzyszkolnej sztafecie.

  Dzień zawodów był ciepły i słoneczny, niemal bezchmurny. Już od samego rana na szkolnym stadionie i jego trybunach panowało spore poruszenie związane z nadchodzącym wydarzeniem. Koło dziesiątej pojawili się delegaci z trzech pobliskich szkół ponadgimnazjalnych, witani gorąco przez dyrektora liceum numer dwa. Każda z grup zawodników przybyłych, by wziąć udział we wzajemnej rywalizacji, tłoczyła się w oddzielnych kątach stadionu, rzadko kiedy otwierając się na kontakt z uczniami innych placówek. Spodziewano się, że wkrótce rozpocznie się pierwsza konkurencja, jednak po powitaniu wszystkich gości, o których przybyciu było powszechnie wiadomo, nikt z dyrekcji ani ciała pedagogicznego nie ogłaszał jeszcze oficjalnego otwarcia zawodów. Maciek, który brał udział w biegach zaplanowanych w późniejszych godzinach dnia, siedział chwilowo na trybunach, przyglądając się reprezentantom innych szkół. Podobnie jak większość zgromadzonych, również był zaskoczony tym, że, pomimo obecności wszystkich spodziewanych uczestników, ceremonia rozpoczęcia wciąż się jeszcze nie zaczęła. Dla wielu jedynym wyjaśnieniem takiego stanu rzeczy była plotka o tajemniczych gościach z Krakowa. ,,Czyżby, pytano siebie nawzajem, faktycznie ktoś ma stamtąd przyjechać?"
  W pół godziny od zjawienia się uczniów ostatniej z goszczących na zawodach lokalnych szkół informacja ta potwierdziła się. Pod budynek liceum zajechał autokar, z którego wysiadło, ku powszechnemu zdziwieniu wszystkich zgromadzonych, zaledwie kilkoro nastolatków i nastolatek, a oprócz tego z pięciu dorosłych opiekunów. Zazwyczaj delegacje przybywały z jednym nauczycielem, mającym pod swą opieką kilkunastu wychowanków, więc ta dysproporcja panująca w przybyłej grupie stanowiła obiekt powszechnych dyskusji zarówno wśród ludzi na trybunach, jak i zawodników zbitych ciasno w swoich kręgach na stadionie. Po powitaniu przyjezdnych przez dyrektora w megafonach zabrzmiał w końcu głos zapraszający wszystkich uczestników do udania się na środkową część stadionu i wysłuchania krótkiej mowy otwierającej zawody sportowe.
  Jedynymi osobami niebędącymi pod wrażeniem tajemniczych gości było grono pedagogiczne liceum gospodarzy. Jednak uwaga pozostałych (zwłaszcza tych z sąsiednich placówek, do których najwyraźniej nie dotarły nawet pogłoski o planowanym przybyciu uczniów spoza miasta) była skupiona prawie wyłącznie na nich, szczególnie gdy zostali przedstawieni mętnie jako ,,młodzież z Krakowa", bez podania choćby nazwy ich szkoły. Z jakiegoś powodu nie niepokoiło to jednak przybyszów, którzy stali spokojnie, nie zdradzając nawet cienia świadomości bycia obserwowanymi przez tyle par oczu.
  Maciek odczuwał umiarkowane zainteresowanie zagadkową grupą. Gdy oglądał z trybun ceremonię rozpoczęcia i słuchał uroczystych słów dyrektora, krakowiacy, nie okazujący żadnego niecodziennego zachowania, powoli tracili u niego na znaczeniu. W końcu uznał, że nie ma sensu dłużej poświęcać im uwagi. Zszedł więc na dół i udał się w stronę boiska, by dołączyć do swoich kolegów, z których część przygotowywała się do pierwszej konkurencji: rzutu młotem.
- Jak nastroje? - spytał Maciek jednego chłopaka z sąsiedniej klasy, rozgrzewającego się przed rozpoczęciem otwierającej zawody dyscypliny, w której sam brał udział.
- Całkiem nieźle. Ci z jedynki wyglądają na mocnych, ale z resztą powinniśmy sobie poradzić - odparł zapytany, nie przerywając ćwiczeń. - Zastanawiają mnie tylko te dzieci specjalnej troski, co przyjechały ostatnie. Nie wiem, skąd się tu wzięły i czy naprawdę liczą na to, że w cokolwiek wygrają. Jak dla mnie to jakaś banda dziwaków.
  Maćkowi nie spodobało się określenie ,,dzieci specjalnej troski", ale nie drążył tematu. Właściwie to sam podejrzewał, że ich goście z dużego miasta nie należą do najzwyczajniejszych ludzi. Zabrakło mu jednak okazji, by przyjrzeć im się na tyle uważnie, żeby wydawać jakiekolwiek osądy, a nie należał do ludzi formujących je nazbyt pochopnie. Postanowił więc po prostu obserwować, jak będą przebiegać zmagania w kolejnych dyscyplinach pomiędzy uczniami wszystkich konkurujących szkół, zanim zacznie przygotowywać się do swojego biegu.
  Pierwszy rzucał młotem chłopak rozmawiający wcześniej z Maćkiem. Wbrew nadziejom całej szkoły nie wyszło mu to najlepiej, więc odszedł na bok, skwaszony, nie chcąc z nikim rozmawiać o swojej porażce. Co prawda w tej konkurencji brał udział jeszcze jakiś pierwszoklasista, jednak nikt nie spodziewał się po nim wiele. Tak więc, gdy reprezentanci wszystkich placówek oraz kolejny zawodnik z liceum numer dwa oddali swoje rzuty, okazało się, że ich wyniki były najsłabsze. Maciek i jego koledzy mieli więc ponure miny, gdy poszli, by obserwować kolejną dyscyplinę (skok o tyczce), do której już rozgrzewała się któraś dziewczyna z ich klasy.
  Jednak w umyśle chłopaka pozostał obraz miotacza z krakowskiej grupy. Oddał dość dobry rzut, który zagwarantował mu trzecie miejsce. Tylko kilka rzeczy wydawało mu się w tym wszystkim dziwnymi. Po wywołaniu imienia ucznia z Krakowa przez megafon, obwieszczając tym samym jego kolej, jeden z licznych opiekunów, przybyłych wraz ze swą mała grupą, zbliżył się do wywołanego młodzieńca i zaprowadził go na miejsce, z którego miał rzucać. Zanim odszedł, zdawał się trzymać chłopca dłuższą chwilę za dłoń - a przynajmniej tak wyglądało to z daleka. Gdy zaś przyszła kolej na następnego zawodnika, jego poprzednik nie ruszył się, dopóki nie podbiegł do niego ten sam mężczyzna, co wcześniej, i nie poszedł z nim na bok. To wszystko sprawiało wrażenie, że ci młodzi ludzie faktycznie nie są tak do końca zwykli, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Zwłaszcza, że - jak zauważył Maciek obserwując pozostałe dyscypliny - podobne sceny miały miejsce również podczas innych konkurencji.
  Starając się, mimo wszystko, zanadto tym nie przejmować, wkrótce rozpoczął przygotowania do biegu na sto metrów. Brało w nim udział jeszcze paru innych chłopaków z jego rocznika, jak również kilka dziewczyn, te jednak biegły całkiem oddzielnie. Ustawiając się na linii startu spostrzegł, że obok niego zajął już pozycję jeden z członków krakowskiej grupy. Czując się prawdziwym sportowcem, rzucił w jego stronę krótkie, acz szczere ,,powodzenia", jednak tamten zdawał się tego nie zauważyć. Zanim Maciek zdążył się nad tym głębiej zastanowić czy choćby poczuć się urażonym byciem zignorowanym, nauczyciel nadzorujący bieg zadął w gwizdek, dając sygnał do zajęcia pozycji startowej. Gdy gwizdnął ponownie, zawodnicy ruszyli i rozpoczął się wyścig.
  Kątem oka Maciek spostrzegł, że krakowiak zostaje trochę za nim, ale im dłużej biegli, tym mniejszy dystans dzielił ich od siebie. Nie chcąc przegrać, mniej więcej w połowie drogi znacząco zwiększył swoje tempo i zostawił w tyle nie tylko swojego sąsiada, ale również pozostałych przeciwników. W ten sposób pojawił się na mecie jako pierwszy, wśród aplauzu widowni oraz kolegów i koleżanek ze szkoły. Zadowolony z wygranej nie obejrzał się nawet na resztę współzawodników, zapomniał też zupełnie o chłopaku, który nie odpowiedział na jego życzenia nawet najdrobniejszym gestem.
  Po chwili na linii startu zaczęły ustawiać się do swojego biegu na sto metrów dziewczęta. Choć sam przed chwilą zmęczył się solidnie na tej konkurencji, Maciek postanowił popatrzeć na zmagania płci przeciwnej. Ustawił się w pierwszym rzędzie gapiów zgromadzonych wokół bieżni, złożonych głównie z męskiej części zawodników swojej szkoły i zdążył akurat zobaczyć, jak na przenikliwy, niemal rozdzierający uszy dźwięk gwizdka zawodniczki rozpoczynają swój wyścig do mety. Po chwili na czoło stawki wysunęła się smukła, urodziwa dziewczyna o długich, czarnych włosach, spiętych z tyłu prawdopodobnie po to, by nie przeszkadzały jej podczas biegania. Uwagę chłopaka zwróciło jej dość szybkie tempo, które utrzymywała już od chwili startu. ,,Jak ona biegnie, pomyślał, zaraz się zmęczy i będzie musiała zwolnić". Ku jego zaskoczeniu tak się nie stało: nastolatka nie tylko nie zdradzała oznak wyczerpania, ale w dodatku zdawała się konsekwentnie jeszcze bardziej przyspieszać. Tak więc początkowy wyraz obojętnego lekceważenia na twarzy Maćka powoli ustępował zdziwieniu, a ono z kolei podziwowi, gdy zagadkowa dziewczyna pierwsza przekroczyła linię mety z - jak się okazało po chwili - najlepszym czasem w historii zawodów sportowych. Ten komunikat, ogłoszony przez megafony, usłyszał już jednak spod ściany trybun, gdzie udał się tuż po finiszu czarnowłosej, by przygotowywać się do kolejnego biegu - tym razem na dwieście metrów.
  Niewielu uczniów biorących razem z nim udział w poprzedniej dyscyplinie zdecydowało się również na tą - głównie z powodu zmęczenia. Jednak jeśli chodziło o krótkie dystanse, Maciek czuł, że, jeśli by chciał, mógłby je przebiec bez problemu kilka razy pod rząd i każdorazowo zwyciężyć. Teraz również zajął pozycję obok ucznia z krakowskiej grupy. Przyjrzał się mu bliżej. Z wyglądu nie różnił się niczym od normalnego nastolatka u progu dorosłości, wyraz jego twarzy również nie zdradzał niczego szczególnego. Nagły sygnał gwizdka wyrwał go z rozmyślań i Maciek szybko przyjął pozycję startową, by na drugie gwizdnięcie wystartować z dobrze wyważonym, niezbyt pospiesznym tempem. Tym razem pozwolił reszcie współzawodników wyprzedzić się na starcie, by dopiero po kilku sekundach biegu zacząć stopniowo przyspieszać. W ten sposób osiągnął swą maksymalną prędkość, gdy pozostali zaczynali odczuwać skutki zmęczenia i mogli tylko patrzeć, jak Maciek wyprzedza ich z gracją, a następnie znów zajmuje pierwsze miejsce. Kolejny raz spotkała go fala aplauzu ze strony pierwszo- i drugoklasistów swojego liceum, jak również zgromadzonych na trybunach mieszkańców miasta. Ponownie też zapomniał o swoim przeciwniku, który startował z ramienia zagadkowej grupy uczniów z Krakowa.
  Gdy Maciek ochłonął chwilę, postanowił wrócić do większej grupy swoich kolegów, gromadzących się przy rozdającym napoje nauczycielu WF-u. Nie zaszczycił nawet spojrzeniem przygotowujących się do swojego biegu dziewcząt, ale zamiast tego pospiesznie zdobył dla siebie butelkę cudownie chłodnego izotoniku. Następnie usiadł w cieniu wraz z kilkoma znajomymi i rozkoszował się zasłużoną chwilą odpoczynku oraz pełnymi podziwu pochwałami i gratulacjami, jakimi raczyli go towarzysze.
- Ej, stary - spytał jeden z nich - ty masz zamiar biec jeszcze w sztafecie?
- No tak - przytaknął Maciek i pociągnął łyk odświeżającego napoju.
- Nie padniesz? Już tyle się nabiegałeś, a przez ten upał nawet ja nie mam na nic energii, chociaż jedyne, w czym brałem udział, to skok w dal - dorzucił drugi.
- Spokojnie - rzekł pierwszy z uśmiechem. - Maciek to cyborg, więc nic mu nie będzie. Mielibyśmy problem, gdyby w tych wszystkich biegach chciał wziąć udział normalny człowiek, ale tak to nie mamy się czego obawiać.
  Uśmiechając się głupio z dennego żartu wszyscy jak jeden mąż wstali i ruszyli w stronę swojego nauczyciela WF-u, który gestem przywoływał ich i Maćka do siebie, a następnie razem z nim udali się na bieżnię.

  Nadszedł czas na tradycyjnie zamykającą zawody sportowe sztafetę. Każda ze szkół wytypowała trzech uczniów, tym razem bez ograniczeń dotyczących płci. Podzielono bieżnię stadionu na trzy równe odcinki, na początkach których ustawiono zawodników. Maciek został przydzielony na ostatnią prostą, w nadziei, że nawet w najgorszym wypadku, jeśli jego poprzednicy zawiodą, będzie w stanie dogonić swych przeciwników i zagwarantować jego szkole jeśli nie zwycięstwo, to chociaż jakąś godną pozycję.
  I tym razem biegł obok reprezentanta grupy z Krakowa, mało tego - reprezentantem tym okazała się owa czarnowłosa nastolatka, którą widział wcześniej, jak wygrywa bieg na sto metrów dziewcząt. Gdy przyszedł na miejsce, jej opiekunka właśnie odchodziła w stronę trybun, zostawiając podopieczną zwróconą ku mecie, która w tej chwili stanowiła też linię startu. Nie bardzo wiedząc, czy powinien się w ogóle odzywać, po prostu stanął obok niej i wysłuchiwał nadawanego przez megafon komunikatu o rozpoczynającej się sztafecie. Tak naprawdę jednak jego słowa nie obchodziły go zanadto - myślami był już przy wyścigu, rozważając wszystkie możliwe warianty przebiegu ostatniej konkurencji. W końcu nadszedł moment, w którym zawodnikom rozpoczynającym zasygnalizowano gwizdkiem komendę zajęcia pozycji. Kolejny gwizd i każdy z nich ruszył, ściskając w ręce pałeczkę sztafetową. Maciek obserwował uważnie, jak jeden z jego kolegów wysuwa się na prowadzenie. Pomimo radości z tego faktu zdawał sobie sprawę, że ta chwilowa przewaga nie oznacza przecież automatycznie zwycięstwa, więc oczekiwał na dalszy rozwój wydarzeń. Po chwili uczniowie otwierający stawkę przekazali dalej pałeczki i kolejna grupa ruszyła, dopingowana okrzykami ludzi na widowni, jak również obserwujących bieg spod trybun chłopców i dziewcząt oraz ich nauczycieli. Tym razem reprezentant liceum numer dwa został nieco w tyle, dając się wyprzedzić prawie wszystkim swoim przeciwnikom. Maciek zacisnął zęby - wiedział, że będzie musiał postarać się nadrobić tę stratę pozycji za wszelką cenę. Gdy w końcu dobiegł do niego spocony i zziajany kolega, z pałeczką wyciągniętą w jego stronę, złapał ją czubkami palców i w tym samym momencie wystartował z szalonym tempem. Chwilowo zostawił z tylu tylko czarnowłosą krakowiankę oraz jakiegoś chłopaka z sąsiedniej szkoły, jednak szybko nadrabiał dystans dzielący go od tych, co wystartowali wcześniej. Kiedy prześcignął już wszystkich, obawa przed przegraną ustąpiła euforii i przedsmakowi zwycięstwa, którego był już absolutnie pewien.
  Jednak kilkadziesiąt metrów przed metą zauważył kątem oka znajomą sylwetę. Obrócił delikatnie głowę w jej stronę i zobaczył tajemniczą czarnowłosą, która zaczęła go nagle doganiać. Nie chcąc dać za wygraną, Maciek próbował przyspieszyć jeszcze mocniej, ale poczuł, że osiągnął już swój limit i nie rozwinie większej prędkości. Z przerażeniem patrzył więc, jak przebierająca w nadzwyczajnym tempie nogami nastolatka zrównuje się z nim, przez jakiś czas biegnie obok, a następnie, tuż przed linią mety, wyprzedza go nieznacznie i pierwsza kończy wyścig, dając tym samym swojej szkole zwycięstwo.
  Całe zdarzenie, od momentu przejęcia przez Maćka pałeczki do finiszu czarnowłosej, trwało zaledwie kilkanaście sekund.

  Wśród idących w zwartej grupie uczniów liceum numer dwa panowały mieszane nastroje. Niektórzy byli zawiedzeni przegraną w najważniejszej konkurencji całych zawodów. Inni cieszyli się z tego, w jak wielu dyscyplinach ich szkoła zajęła pierwsze miejsca. Jeszcze inni byli zbyt zmęczeni i głodni, by myśleć o całym wydarzeniu, i z utęsknieniem oczekiwali poczęstunku organizowanego dla zawodników i ich opiekunów, jak również dla widzów obserwujących z trybun przez cały dzień zmagania młodzieży. Maciek i jego koledzy z klasy mieli raczej ponure miny. Choć nikt, może poza nim samym, nie obwiniał go za porażkę, to jednak cała grupa nie była w stanie pozbyć się uczucia zawodu wywołanego tak niespodziewanym obrotem wydarzeń, który odebrał ich szkole pierwsze miejsce w sztafecie. Nie mówili więc między sobą zbyt dużo, ograniczając swe wypowiedzi do krótkich uwag dotyczących organizacji imprezy, upału oraz niecierpliwego oczekiwania na solidny posiłek.
  Dopiero gdy zasiedli do jedzenia, rozluźnili się na tyle, by rozpocząć normalną rozmowę.
- Wiesz, Maciek - rzucił któryś z jego kolegów - ta laska, co cię wyprzedziła tuż przed metą, jest całkiem niezła. Ona jest z tej grupy z Krakowa, co nie?
- Taaa - odrzekł obojętnie zapytany.
- Nadal nie wiem, skąd się u nas właściwie wzięli - podjął inny - ale niektórzy z nich naprawdę nieźle dawali czadu. Nie tylko tamta, ale chociażby ten gość od nich, co rzucał oszczepem. Pamiętacie?
- To było mocne - przyznał kolejny. - Koleś nie wyglądał, jakby się mu w ogóle chciało starać. Po prostu podszedł, rzucił i bach, pierwsze miejsce. Skubany. Jeszcze nie widziałem takiego rzutu.
- Ta czarna - rzekł Maciek, postanawiając wziąć aktywny udział w konwersacji - robiła też sto metrów dziewczyn i wygrała. I jeszcze do tego pobiła rekord szkoły. Nie mam pojęcia, ile ona trenuje, żeby mieć taką siłę w nogach, ale trzeba przyznać, że biegać to umie.
  Pomruki aprobaty rozeszły się przy całym stole, który zajmowali w kącie szkolnej stołówki. Wokół nich siedzieli inni uczniowie ich szkoły, natomiast reprezentanci pozostałych placówek mieli przygotowane miejsca na drugim końcu sali. To sprawiało, że choć zgromadzeni dookoła Maćka drugoklasiści rzucali co i rusz ciekawskie spojrzenia w stronę krakowskiej grupy, nie mogli wypatrzeć spośród wypełniającego pomieszczenie tłumu dziewczyny, o której rozmawiali.
- Ale jak to się stało, że tak nagle cię wyprzedziła? - padło nagle pytanie. - Przecież wystartowała z całą sekundę po tobie, a ty pędziłeś już wtedy jak rakieta. Zmęczyłeś się pod koniec, czy jak?
- Sam nie wiem - odparł szczerze Maciek. - Myślałem, że już nikt mnie nie dogoni, a tu nagle zobaczyłem, jak mnie dopędza, i do tego cały czas przyspiesza. Ja też próbowałem, ale już nie mogłem szybciej, a ona najwyraźniej miała jeszcze zapas mocy. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się czegoś takiego, i trochę mnie to zaskoczyło. W ogóle nie wiedziałem, co się dzieje, i zanim wziąłem się w garść, już była na mecie.
- Ale finisz to miała piękny - rzekł któryś z jego kolegów z rozrzewnieniem.
- Nie widziałem go zbyt dobrze - przyznał Maciek. - Jak dobiegłem do końca, już nie miałem nawet sił na nią patrzeć, bo myślałem, że padnę po tym biegu.
- Była niesamowita, mówię ci. Wpadła na metę, ale zamiast się zatrzymać, to wciąż biegła, jakby chciała zrobić kolejne okrążenie. A wszyscy zaczęli się podniecać, krzyczeć i bić brawo, dopiero wtedy jakby się zczaiła, że to już koniec, ale jak się zatrzymała, w ogóle nie było widać po niej zmęczenia. Tylko tak stała sobie, cała dumna, w centrum uwagi. No a potem zgarnęła ją opiekunka i poszły sobie gdzieś.
- Ej, właśnie - rzucił chłopak siedzący z brzegu stołu. - Czy oni są jacyś niedorozwinięci, że nigdzie się nie ruszają bez tych swoich opiekunów? Ani nie pójdą sami, jak mają brać udział w jakiejś konkurencji, ani sami potem nie wrócą, tylko zawsze muszą ich wszędzie eskortować. Zauważyliście?
- Średnio mnie to obchodzi - stwierdził jego sąsiad.
- Może są ślepi - dorzucił jeden z chłopaków siedzący naprzeciwko nich. - W sumie to by wszystko tłumaczyło. Nie widzą, gdzie mają stanąć, by ustawić się do biegu, nie widzą oszczepów, którymi mają rzucać, i dlatego muszą ich prowadzić za rączkę i wszystko pokazywać.
- Ale czy ślepi w ogóle uprawiają takie sporty?
- A czemu nie? Przecież nie są kalekami, mają sprawne ręce i nogi, więc co stoi na przeszkodzie?
- Niby racja...
- A nie pomyśleliście - wtrącił Maciek - jakim cudem wiedzieliby, kiedy trzeba skręcić na bieżni podczas sztafety? Przecież musieli widzieć, że zbliża się zakręt, bo inaczej wypadliby za tor.
- Coś w tym jest... - pomruk zrozumienia rozległ się wśród jego kolegów.
- Poza tym - ciągnął dalej - wyglądali mi raczej na głuchych niż na ślepych. Gostek, z którym biegłem stówę, nawet się na mnie nie spojrzał, jak powiedziałem mu ,,powodzenia". Jakby w ogóle tego nie usłyszał. Nikt nie byłby na tyle chamski ani głupi, by nie zareagować na to w jakikolwiek sposób, jeśli miałby sprawny słuch.
- No to skąd w takim razie mieliby wiedzieć, że trzeba wystartować? - spytał chłopak siedzący naprzeciw niego. - Przecież nie było tak, że ruszali dopiero, gdy wszyscy inni zaczęli już biec. Musieli sami słyszeć sygnał do startu. Jak byliby do tego zdolni, nic nie słysząc?
- Dobre pytanie - rzekł Maciek po chwili konsternacji.
  Nie będąc w stanie ustalić niczego w związku z reprezentantami nieznanej krakowskiej szkoły, zgromadzeni przy stoliku w kącie drugoklasiści zamilkli, poświęcając całą swą uwagę jedzeniu, które mieli na talerzach. Nawet ci, którzy nie brali udziału w żadnej konkurencji, byli już porządnie wygłodzeni, i z namaszczeniem oraz wyrazem błogości na twarzach przeżuwali kolejne kęsy szkolnego obiadu, który zdawał się smakować znacznie lepiej, niż zazwyczaj. Być może był to wpływ wyjątkowości tego dnia, a może po prostu kucharki specjalnie się postarały przyrządzić coś smaczniejszego, by wywrzeć dobre wrażenie na gościach. Bez względu na przyczynę takiego stanu rzeczy wszyscy zgromadzeni na stołówce jedli ze smakiem, wypełniając brzuchy, w których od rana szerzyła się coraz większa pustka.
  Kiedy Maciek i jego koledzy skończyli w końcu jeść, postanowili udać się z powrotem na stadion, by tam poczekać na udekorowanie zwycięzców. Szli tam z dobrymi humorami, zapominając o porażce w sztafecie, rozmawiając tym razem o dwóch biegach, w których reprezentant ich szkoły odniósł tak wspaniałe zwycięstwa. Jako że byli jednymi z pierwszych, którzy skończyli swoje porcje i wyszli ze szkoły, stali przez pewien czas bezczynnie pod trybunami. Od czasu do czasu wymieniali kilka błahych uwag pomiędzy sobą i milknęli znowu, by zapatrzyć się na swoje liceum, z którego coraz większym strumieniem zaczynali wychodzić nasyceni widzowie i młodzi sportowcy, jak również opiekunowie tych ostatnich. Po pewnym czasie towarzysze Maćka - jako że żaden z nich nie zajął wysokiego miejsca w jakiejkolwiek konkurencji i nie mieli zdobyć żadnych odznaczeń - pożegnali go i popędzili na trybuny, gdzie, jak uznali, mogli mieć lepszy widok, niż z poziomu stadionu. Gdy więc chłopak został sam, zaczął spoglądać niedbałym wzrokiem na zgromadzonych naokoło gości z innych szkół, jak również zwycięzców paru dyscyplin z jego własnej. Nagle spostrzegł stojącą w pewnym oddaleniu od swojej grupy czarnowłosą zwyciężczynię sztafety. Rozpoznał ją, choć teraz jej włosy były rozpuszczone, a nie spięte, jak w trakcie właściwej części zawodów. Pchany nagłym impulsem wywołanym mieszanką podziwu nad jej kondycją, szacunku należnemu zwycięzcy oraz zwykłej, ludzkiej ciekawości, podszedł, stanął naprzeciwko niej i powiedział:
- Gratuluję wygranej w sztafecie. Nie sądziłem, że mnie prześcigniesz. Biegłaś naprawdę fenomenalnie.
  Dziewczyna nie poruszyła się nawet. Choć w pierwszej chwili mógł zwalić brak jakiejkolwiek reakcji z jej strony na karb ich niemal równego wzrostu, który nie wymagał od niej zmiany pozycji głowy, by sprawić wrażenie, że zwróciła uwagę na jego słowa, to po upływie kilkunastu sekund milczenia Maciek zaczął czuć się dziwnie. Zachowywała się tak, jakby wokół niej nie było absolutnie nikogo, kto by się właśnie do niej odezwał i oczekiwał jej odpowiedzi. Po pewnym czasie niezręcznej dla Maćka ciszy dziewczyna zaczęła kręcić głową w prawo i w lewo, co prawda bardzo nieznacznie, acz z wyraźnym zaniepokojeniem, jakby kogoś spodziewała się zobaczyć, ale ten ktoś nie przychodził. Nie wiedząc, czy w tej sytuacji powinien udać, że całe zdarzenie nie miało miejsca i po prostu się wycofać, czy raczej spróbować znów zwrócić na siebie jej uwagę, stał tak jeszcze przez jakieś pół minuty, aż w końcu z boku dobiegł go ciepły, kobiecy głos:
- Przepraszam, chciałeś powiedzieć coś Ani?
- Cóż... tylko pogratulować zwycięstwa w sztafecie. Ale... - Maciek zająknął się.
- Rozumiem, o co ci chodzi - odrzekła niespodziewana rozmówczyni, która okazała się być jedną z opiekunek krakowskich uczniów. - Bardzo cię za to przepraszam, pewnie poczułeś się głupio. Widzisz, Ania jest głuchoniewidoma. Ale mogę jej przekazać twoje słowa, jeśli chcesz.
  Kobieta patrzyła z wyrazem uprzejmego oczekiwania na osłupiałego Maćka, który po chwili zorientował się, że przeciąga milczenie zbyt długo. Pokręcił więc głową, bąknął ,,przepraszam za kłopot" i odszedł tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to przyzwoitość.

  Podczas ceremonii zakończenia zawodów, przed wręczeniem odznaczeń zwycięzcom poszczególnych konkurencji, dyrektor liceum numer dwa przedstawił w końcu dokładniej osnutych do tej pory tajemnicą gości. Okazali się być uczniami oraz wychowawcami w ośrodku dla dzieci upośledzonych wzrokowo i słuchowo. Młodzież ta, pragnąca pomimo swej niepełnosprawności rozwijać się jak najlepiej psychicznie i fizycznie, wyprosiła u dyrekcji swojego ośrodka pozwolenie na udział w normalnych zawodach sportowych. O ile jednak w dużym mieście byłoby to bardzo trudne do zorganizowania, to w tej małej mieścinie pod Krakowem, gdzie co roku organizowano imprezę tego rodzaju, w dodatku zawsze otwartą na dodatkowych uczestników, udało się odnaleźć idealne miejsce do spełnienia marzeń młodych głuchoniewidomych. Dzięki temu, że dano im szansę na zmierzenie się z w pełni sprawnymi nastolatkami, mogli przekonać siebie oraz innych, że utrata wzroku i słuchu nie oznacza automatycznie wykluczenia możliwości brania udziału w normalnej, sportowej rywalizacji oraz osiągania w niej sukcesów.
  Gdy dyrektor opowiadał o tym wszystkim, zgromadzeni uczniowie lokalnych szkół słuchali jego słów ze zdumieniem, nie mogąc uwierzyć, że ich niecodzienni goście byli pozbawieni dwóch najważniejszych zmysłów, a mimo to radzili sobie niezgorzej we wszystkich dyscyplinach, w których brali udział. Co i rusz rzucano w ich stronę spojrzenia, nie ciekawskie jednak, jak na ceremonii rozpoczęcia, ale przepełnione raczej zdumieniem, a często też i współczuciem. Spora część zawodników spoza krakowskiej grupy zdradzała również pewien rodzaju podziw dla tych ludzi, którzy przyjechali dziś do ich miasteczka i, nie zdradzając się zbyt widocznie ze swoją niepełnosprawnością, rywalizowali z nimi jak równi z równymi, jakby nic ich w tym nie ograniczało. Widownia na trybunach również zdawała się być poruszona. Choć dla nikogo nie było tajemnicą, że z tymi z Krakowa jest coś dziwnego, nikt nie przypuszczał, iż mogą być aż do tego stopnia pokrzywdzeni przez los.
  Widząc, że przemowa wywarła właściwe wrażenie na słuchaczach, pryncypał przeszedł do rozdania odznaczeń. W każdej konkurencji (poza sztafetą, w której nagrodę otrzymywał tylko zwycięzca) nagradzano trzech zawodników z najlepszymi rezultatami, wręczając im, oprócz dyplomów, złote, srebrne i brązowe wieńce laurowe - zależnie od zajętego miejsca. Dekorowano nimi skronie uczniów, jednak zdecydowana większość traktowała to bardziej jako tradycyjny rytuał, niż faktyczne wyróżnienie. Inaczej miała się sprawa w przypadku głuchoniewidomych uczestników zawodów, którzy, wywoływani przez megafony oraz przyprowadzani do dyrektora liceum numer dwa przez któregoś z opiekunów, przyjmowali z jego rąk symbole ich sukcesów z wyraźną radością wypisaną na twarzach.
  Maciek, który stał bliżej podwyższenia, na którym odbywało się odznaczanie zwycięzców, zamyślił się głęboko zarówno nad słowami usłyszanej przed chwilą przemowy i reakcjami na nią otaczających go ludzi, jak również nad własną stycznością z jedną z tych niepełnosprawnych nastolatek. Otrząsnął się trochę, słysząc własne nazwisko i poszedł odebrać wyróżnienie za zwycięstwo w biegu na sto metrów. Pierwsi swoje odznaczenia odbierali chłopcy, dopiero po nich przywoływane były dziewczęta. Tak więc, kiedy nagrodzeni schodzili z powrotem na murawę boiska umiejscowionego w środku stadionu, gdzie obywała się ceremonia zakończenia, Maciek minął się z idącą odebrać swój dyplom oraz wieniec ślepą i głuchą dziewczyną, prowadzoną przez tą samą sympatyczną opiekunkę, co wcześniej. Przyjrzał się wówczas nastolatce raz jeszcze: miała sięgające talii proste, kruczoczarne włosy, lśniące w świetle chylącego się powoli ku zachodowi słońca; była niewiele niższa od niego, jednak sprawiała wrażenie większej i mocniejszej, nawet pomimo szczupłej budowy ciała; jej twarz, roześmiana teraz i miotająca ciepłe iskierki z niewidzących, zielonych oczu, cechowała się delikatnymi rysami, które podkreślał mały, prosty nosek. Jego uwagę zwróciły również długie, chude nogi oraz średniej wielkości biust, który przy posturze krakowianki zdawał się być cokolwiek mniejszy, niż w rzeczywistości.
  Gdy dziewczyna została za nim i z pomocą swojej opiekunki wspięła się na podwyższenie, Maciek odwrócił się i patrzył, jak czarnowłosa wyciąga niemrawo rękę w stronę dłoni dyrektora, którą uścisnęła, odnalazłszy ją w końcu po chwili niepewnego błądzenia kończyną w powietrzu. Uśmiechnęła się, czując, jak zostaje jej wręczany dyplom, a na znak swej towarzyszki pochyliła lekko głowę. Wówczas  na jej skroniach został umieszczony złoty wieniec z liści laurowych. I choć dyplom stanowił zwyczajny kawałek zadrukowanego papieru, który różnił się od podobnych mu świstków wręczanych innym uczniom jedynie drobnymi szczegółami, a ozdobne laury były pomalowanymi na złoto kawałkami plastiku, fakt zdobycia tych odznaczeń zdawał się sprawiać jej ogromne szczęście. Być może było tak z powodu jej nieświadomości ich banalnego charakteru, a może z uwagi na to, że uczucie zwycięstwa zyskało dla niej dzięki tym przedmiotom nowy, namacalny wymiar -  tak bardzo istotny, zważywszy na jej niepełnosprawność.
  Tak samo jak przy odbieraniu własnych wyróżnień Maciek nie zwracał uwagi na bijących mu brawa ludzi, również i teraz zignorował aplauz skierowany do dziewczyny, która przecież prawdopodobnie i tak nie zdawała sobie z niego sprawy. Oklaski zdawały mu się być jakoś nie na miejscu, podobnie jak większość rzeczy, tak typowych przecież dla corocznych zawodów odbywających się w tej szkole, które jednak tego dnia, przy takich gościach, wydawały się dziwnie niepasującymi. Nie miał pewności, czy było tak z powodu nietypowej atmosfery, która zapanowała po ogłoszeniu charakteru placówki, w której uczą się ci młodzi ludzie z Krakowa, czy też z uwagi na własny, dziwnie melancholijny nastrój oraz niespodziewany natłok myśli związanych z czarnowłosą i jej przypadłością. Przyłapał się na tym, że właściwie fakt, iż ta niepełnosprawność dotyczyła przecież również pozostałych członków tej niecodziennej grupy, nie obchodzi go aż tak bardzo. Zaczął się więc zastanawiać, czy jego stan psychiczny wynikał z tego, że nagłe zdanie sobie przez niego sprawy z głuchoślepoty tej pełnej wdzięku nastolatki zlało się z jego podziwem względem niej, tworząc mieszankę pełną nieokreślonej emocjonalnie zadumy nad tak ciężkim losem pięknej nieznajomej.
  Jak we śnie poszedł raz jeszcze odebrać z rąk dyrektora dyplom i wieniec - tym razem za zajęcie pierwszego miejsca w biegu na dwieście metrów, w którym najwyraźniej czarnowłosa nie brała już udziału. Skupił się dopiero, gdy zobaczył ją wchodzącą z uśmiechem na twarzy na podest, by przyjąć odznaczenie za zwycięstwo w międzyszkolnej sztafecie. Tym razem oklaski publiczności oraz pozostałych zawodników były znacznie bardziej energiczne, a po paru dziwnych ruchach ręką, jakie jej opiekunka wykonała, dotykając dłoni dziewczyny, głuchoniewidoma pokraśniała z radości jeszcze mocniej, kłaniając się przy tym delikatnie publiczności na wszystkie strony. Maciek musiał przyznać, że była w owej chwili jeszcze bardziej urocza, niż wydawała mu się wcześniej. Niestety nie mógł oddawać się rozmarzaniom zbyt długo, bo oto dyrektor jego szkoły ogłosił wszem i wobec oficjalne zamknięcie tegorocznych zawodów sportowych, dziękując wszystkim za przybycie oraz zapraszając ich również za rok. Tak więc czarnowłosa wraz ze swoją grupą udała się w stronę czekającego już pod szkolną bramą autokaru, a pozostali albo zbierali się w małe grupy, by jeszcze porozmawiać, albo rozchodzili się powoli na ulicę bądź - w przypadku nauczycieli i niektórych uczniów - kierowali się ku budynkowi szkoły. Jednak Maciek stał samotnie i patrzył tępo za oddalającymi się sylwetkami krakowian. Gdy już prawie wszyscy z nich byli usadowieni w busie, nagle coś jakby się w nim obudziło i podbiegł prędko do jednego z pilnujących głuchoniewidomą młodzież opiekunów.
- Przepraszam - zagadnął go, lekko zdyszany.
- Słucham? Mogę w czymś pomóc? - zapytany odwrócił się do niego i spojrzał z wyrazem uprzejmego oczekiwania na twarzy.
- Chciałem się tylko dowiedzieć... skąd, no... jak się nazywa ta szkoła, z której państwo przyjechali - wypalił Maciek, niewiele myśląc. Obawiał się, że jego prośba zostanie odebrana jako oznaka nieuważnego słuchania przemówienia dyrektora (który, jak chłopak mętnie sobie przypominał, zawarł w niej odpowiedź na jego pytanie), jednak mężczyzna, którego zaczepił, uśmiechnął się nieznacznie i wyciągnął z kieszeni wizytówkę.
- Jeśli byłbyś zainteresowany kontaktem z nami bądź z naszymi wychowankami, nie krępuj się - rzekł, przekazując mu mały skrawek papieru. Następnie pożegnał się z nim grzecznie i wsiadł do autokaru, który ruszył po chwili, zostawiając budynek liceum numer dwa za sobą.
  Trzymając papierowy prostokącik jak talizman, Maciek powlókł się do domu. Tam, zdawszy rodzinie pokrótce relację z całego dnia (nie wspominając tylko zbyt wiele o gościach z Krakowa), poszedł do swojego pokoju, wykręcając się od dalszych opowieści zmęczeniem. Położył się na łóżku i, patrząc w sufit, rozmyślał o zawodach, głuchoniewidomych nastolatkach oraz ich zmaganiach, ale przede wszystkim - o czarnowłosej dziewczynie, która prześcignęła go w sztafecie, nie mając sprawnego ani wzroku, ani słuchu.
,,Anna... tak miała na imię?" - pomyślał i zamknął oczy, starając się odtworzyć w pamięci obraz jej twarzy.
2
Aż sam się sobie dziwię, że tu tego jeszcze nie zamieszczałem, bo to jedno z moich lepszych opowiadań.
Pisane rok temu, zpatchowane, wyjustowane jak Pan Bóg przykazał etc etc.

 Gdy Frodo Baggins po wielu miesiącach ciężkiej harówy udał się w końcu na wakacyjny urlop, odetchnął z ogromną ulgą. Już pierwszego dnia usiadł wygodnie na fotelu i wyciągnął przed siebie owłosione nogi, rozpoczynając swój ulubiony nożny teatrzyk cieni. Nie było to jedyne dziwaczne zajęcie, któremu oddawał się z taką lubością. Prawdę powiedziawszy, miał tak szeroką gamę dziwnych hobby (jak np. urządzanie wyścigów pleśni na serze), iż - ze względu na te jego niezliczone zainteresowania - okoliczni mieszkańcy zwali go hobbitem. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy pasjonujący pokaz przerwał mu stary wujek Bilbo, który wpadł nagle do mieszkania.
- Co się stało, wuju? - spytał Frodo, widząc strach w oczach starca.
- Musisz mnie ratować, dziecko. Znowu wpadłem, oni zaraz tu będą.
  Frodo westchnął ciężko. Bilbo miał niemiły sposób zarabiania na życie: notorycznie obrabiał sklepy jubilerskie. Tego dnia wybrał się na kolejny skok, jednak najwyraźniej nie wszystko poszło tak, jak planował.
- Czego ci więc potrzeba, wuju? - spytał cierpliwie Frodo, będąc nie po raz pierwszy już zmuszonym do wyciągania swego krewnego z tarapatów.
- Trzymaj to w bezpiecznym miejscu - odparł starzec, wciskając siostrzeńcowi ciężki, złoty pierścień. Gdy młodzieniec dotknął go, niespodziewanie odbił on czerwone światło zachodzącego słońca, co zbiegło się ze złowrogim szumem starej ciężarówki przejeżdżającej akurat przecznicę dalej, która zostawiła mu przez chwilę w uszach nieprzyjemne, syczące echo. Otrząsnął się jednak szybko i schował pierścień do koperty, z której wcześniej wydobył rachunek za roczną prenumeratę Playboya.
- Myślę, że tu będzie bezpieczny, wuju - uspokoił Bilba siostrzeniec. - Schowam go do kufra i nikt się nie połapie, że mam w domu taką błyskotkę.
- Życie mi ratujesz, chłopcze - stary Baggins aż klasnął w dłonie z uciechy. - Ale tymczasem ja muszę się zmywać, bo jeszcze mnie tutaj złapią. W razie czego - nie widziałeś mnie od tygodnia.
 To rzekłszy, Bilbo wziął plecak przygotowany uprzednio na podobne okazje, wyszedł z mieszkania i oddalił się pospiesznym krokiem w bliżej nieznanym kierunku. Frodo natomiast schował łup w starej skrzyni, a następnie wrócił na fotel i kontynuował swoje pasjonujące przedstawienie. Nie usiedział jednak zbyt długo, gdyż do domu Bagginsa wpadł po chwili kolejny stary znajomy - niejaki Gandalf ,,Szary", zwany tak ze względu na jego szerokie wpływy w szarej strefie Shire'u. Powiadano, że jest czarodziejem, nikt bowiem nie potrafił ,,znikać" niewygodnych mu ludzi tak szybko i po cichu, jak ten człowiek. Uważano, że to głównie zasługa jego laski. Gandalf nie dementował tych pogłosek - najwyraźniej on również miał świadomość niebezpiecznej natury wybranki swego serca.
- Witaj, drogi Frodo - przywitał gospodarza Szary. - Gdzie schowałeś łup wujaszka?
- A skąd o nim wiesz, starcze? - spytał podejrzliwie młody Baggins, zniesmaczony kolejnym niespodziewanym gościem, przez którego musiał ponownie porzucić swój jakże pasjonujący teatrzyk cieni.
- Wszystko uzgodniłem z Bilbem wcześniej, nie masz się o co martwić - uspokoił chłopaka Gandalf. - Miałem odebrać od niego dzisiejszy towar, by przekazać go paserowi. Jak jednak widzę, nie ma go w domu, więc pewnie depczą mu po piętach.
- Jakbyś zgadł - hobbit uśmiechnął się złośliwie. Wstał z fotela i ruszył w stronę kufra, gdzie umieścił uprzednio kopertę ze skradzionym pierścieniem. Następnie wręczył ją czarodziejowi, który po chwili namysłu wrzucił ją do elektrycznego kominka Froda. Ten wiedział, że starzec tak właśnie sprawdza każdy towar, więc nie wyraził zdziwienia. Gdy koperta spaliła się na popiół (ze względu na specyficzny charakter kominka elektrycznego Szary musiał podpalić ją zapalniczką), stary wziął obcęgi i wyciągnął nimi pierścień.
- Weź go - rozkazał.
Frodo zrobił to posłusznie.
- Jest zimny - zakomunikował.
- Szmelc - mruknął Gandalf tonem znawcy. - Nie roztopił się ani nawet nie nagrzał. To pewnie w ogóle nie jest prawdziwe złoto. Trudno, na czarnym rynku i tak dostaniemy za niego kupę szmalu. - To rzekłszy, wyprostował się i powiedział: - Teraz muszę uzgodnić parę spraw z moim zaufanym paserem, Sarumanem. Umówię go na spotkanie w tawernie ,,Pod dzikim knurem", za miastem. Tam się zobaczymy.
- Nie bierzesz ze sobą pierścienia? - spytał Frodo.
- W tej sytuacji byłoby to zbyt niebezpieczne - odparł czarodziej. - Jeszcze ktoś by mnie zgarnął z towarem. Lepiej, żebyś ty sam tam poszedł i dobił targu.
- Świetnie, znowu muszę odwalać czarną robotę - mruknął niepocieszony hobbit. Nagle usłyszał cichy szmer dobiegający zza okna. Szary również musiał go dosłyszeć, bo chwycił szybko za kij od mopa i walnął nim na ślepo w przestrzeń za otwartą okiennicą, co wywołało głuchy jęk. Następnie chwycił znokautowanego intruza i wciągnął go do środka.
- Samwise Ganji - mruknął starzec. Dobrze znał tego typka. Był on ogrodnikiem Froda i dbał o należącą doń plantację marihuany - stąd też wziął się jego przydomek. Nieszczęśliwie złożyło się tak, iż palił pod oknem swoją działkę, gdy w pokoju toczyła się rozmowa. Gandalf wiedział, że nawet na haju mógł dowiedzieć się z niej więcej, niż powinien.
- Zbyt dużo usłyszał, niebezpiecznie będzie go wypuścić - zawyrokował czarodziej.
- Więc co z nim zrobimy? - spytał zaniepokojony Frodo.
- Weź go ze sobą. Spokojna głowa, nie będzie raczej sprawiał problemów - zapewnił stary, spoglądając na twarz Sama, mającą wyraz absolutnego błogostanu i niemal kompletnego braku świadomości. Powodem takiego stanu rzeczy był, oczywiście, świeżo wypalony joint wystający z kącika jego ust.
- Hmmm... w zasadzie może się nawet przydać - stwierdził młody Baggins. - Będzie mnie ochraniał podczas transportu pierścienia.
- Dobry pomysł - pochwalił czarodziej. Następnie pochylił się nad Ganjim i warknął mu w twarz:
- Masz chronić Froda! Jasne?
- Mmmmmmm... taaaajeeeeeesssss - mruknął niewyraźnie Sam, po czym zapadł w błogi, narkotyczny sen.
- Dobra - rzekł Szary, zacierając ręce. Następnie zwrócił się do hobbita: - Pakuj się, chłopcze i pilnuj pierścienia jak oka w głowie.
- Nie jestem amatorem, wiem, co robić z trefnym towarem - zaperzył się młodzieniec.
- Mam nadzieję - odparł Gandalf. - W przeciwnym razie może trafić w łapy Saurona.
  Hobbit wzdrygnął się na sam dźwięk tego imienia. Sauron był jednym z największych udziałowców na czarnym rynku biżuterii i prawdopodobnie obstawił lokal obrobiony przez Bilba już jakiś czas temu. Absolutnie pewnym było, że spróbuje w jakiś sposób odzyskać łup zwinięty przez starego Bagginsa. Ktoś taki jak Sauron nie wybacza, gdy towar znika mu sprzed nosa.
- Musimy się sprężać - zdecydował Frodo. Spakował szybko parę niezbędnych rzeczy do plecaka, po czym zarzucił go sobie dziarsko na plecy. Pierścień zaś uwiązał na łańcuszku, którego zazwyczaj używał do duszenia kurczaków. Tak zabezpieczoną błyskotkę zawiesił sobie na szyi w postaci medalionu, który schował pod koszulą. Gdy wszystko było gotowe, wyszedł z na wpół jeszcze naćpanym Samem z mieszkania, po czym obaj udali się ku przedmieściom, gdzie mieli się spotkać z kontaktem Gandalfa. Sam czarodziej zaś wsiadł do swojego kabrioletu marki Kucyk i odjechał w stronę Wieżowca Sarumana - najwyższego drapacza chmur w Isengardzie, odległej o kilkanaście kilometrów od Shire'u metropolii.
  Nasi bohaterowie nie wiedzieli jednak, że ich tropem podążał agent Saurona. Gdy Frodo i Sam oddalili się trochę, nieopodal domu tego pierwszego pojawiło się czarne BMW z silnikiem chrapiącym jak dziki koń. Zatrzymało się obok jakiegoś zamiatającego podwórze knypka, a zza opuszczonej, przyciemnianej szyby samochodu wychylił głowę odziany w ciemną skórę jeden z Naziguy'ów. Przezwisko tych jegomości wzięło się stąd, że wszyscy członkowie ferajny Saurona byli zapalonymi skinheadami, malującymi swastyki na murach w ciemnych zaułkach i używającymi na co dzień łamanej angielszczyzny w celach komunikacyjnych. Każdy Naziguy nosił trefny pierścień od swojego szefa, który swego czasu zwinął partię obrączek, a następnie rozdał je właśnie im jako swoim dziewięciu najwierniejszym współpracownikom. Nie wiedzieć czemu, ich czarne, wytarte i rozpięte z przodu skóry wyposażone były w kaptury, zupełnie zasłaniające głowy ich właścicieli.
- Hey guy - rzucił skin zaczepnym tonem w stronę wywijającego miotłą frajera.
- T-t-tak? - wyjąkał przestraszony koleś.
Nagle łysol dostał ataku kaszlu i wychrypiał krótko, by oszczędzać gardło: - Shire. Baggins.
- R-r-rezydencja Bagginsów mieści się dwie ulice dalej - wydukał zaczepiony facet, pokazując ręką dokładniejszą lokalizację. - Duża willa z basenem, na wzgórzu.
  Skin wcisnął gaz do dechy i ruszył z piskiem opon we wskazanym kierunku. Jego były rozmówca skierował się zaś w stronę swojej chałupy i zamknął ją od środka na cztery spusty, a po chwili - tak jak się spodziewał - ulicą przejechało więcej ciemnych BMW należących do chłopaków Saurona.
  Jednak póki co, Frodo i Sam byli względnie bezpieczni. Gdy pościg dopiero za nimi ruszał, docierali już na krańce miasta, gdzie zaczynały się pola uprawne. Ich spokojny marsz przerwało jednak dwóch jegomościów, którzy wynurzyli się nagle spośród dorodnej kukurydzy. Byli to Merry i Pippin, znani złodzieje świniaków i kosiarek do trawy. Wyglądali na dość zaniepokojonych.
- Cześć, fajfusy - powitał ich hobbit. - Czego tak biegniecie, jakby was gonił dziki knur?
- Prawdę mówiąc to goni nas dziki knur - przyznał Pippin. Jak bowiem dobrze wiedzieli nasi bohaterowie, ta dwójka nie była zbyt dobra w swoim fachu i często musiała uciekać od właściciela towaru, który właśnie chcieli zgarnąć, lub - w przypadku żywego inwentarza - od samego towaru.
Gdy tylko złodziejaszek skończył wypowiadać ostatnie słowa, Frodo poczuł nagle lekkie trzęsienie ziemi. Po jakichś trzech sekundach zza kukurydzy wypadł wielki, spocony wieprz z kłami tak długimi, że można by -  po odpowiedniej obróbce - używać ich z powodzeniem jako fajki wodnej. Jako że dziki zwierz szarżował na swoich niedoszłych porywaczy, a ci z kolei znajdowali się w tamtej chwili obok młodego Bagginsa i jego ogrodnika, w polu rażenia świniaka znalazła się, oprócz właściwych jego celów, również transportująca pierścień para. Chcąc nie chcąc, musieli wszyscy puścić się biegiem, i to niedokładnie w tą stronę, w którą dotychczas zmierzali. Popędzili więc prosto w kolejne pole kukurydzy, próbując zgubić wśród niej oszalały okaz trzody chlewnej. Nie wiedzieli jednak, że za miedzą, do której się zbliżali, znajdowało się niskie urwisko, tak więc gdy wypadli z całym impetem spośród złotych łodyg, wywalili się wszyscy na twarze i poturlali się boleśnie na sam dół wzniesienia, na szczycie którego znajdowali się przed chwilą. Knur zaś, jako zwierzę inteligentne, wyhamował w porę przednimi raciczkami i spojrzał z pogardą na toczących się po stromiźnie nieudaczników. Następnie wykonał obrót o 360 stopni i ruszył do przodu, przez co wywalił się prosto na ryj i również stoczył się z pagórka (co dowodzi, że wcale taki inteligentny to on nie był).
  Tymczasem jednak cała czwórka zdążyła się już pozbierać i chwiejnym krokiem weszła do lasku, który rósł obok wzgórza, z którego tak boleśnie się przed chwilą sturlali. Frodo, oszołomiony po nagłym zajściu, nie zauważył nawet faktu, że do jego drużyny kurierskiej dołączyły dwa szemrane złodziejaszki. Chwilowo trzymali się więc wszyscy razem, idąc przez puszczę, za którą być może mogli odnaleźć cel swojej wędrówki.
  W międzyczasie Naziguy'e dotarli do rezydencji Bagginsów. Wściekli, że nie znaleźli tam ani Bilba, ani Froda, ani nawet towaru, wrócili do swoich BMW i ruszyli z piskiem opon za miasto. Po drodze jednak jednemu z nich zachciało się pójść za potrzebą, toteż skręcili z obwodnicy, po której akurat pędzili, do pobliskiego lasku. Dziwnym zbiegiem okoliczności ich trajektorię przecinał szlak, którym podążało czterech poturbowanych mieszkańców Shire'u.
  Ci ostatni w końcu wturlali się na jakąś polanę i wówczas Frodo stopniowo zaczął odzyskiwać zdolność jasnego myślenia.
- Mmmmm... moja głowa - jęknął przeciągle, po czym zaczął szukać winnych. - Wy dwa patałachy - warknął w końcu w stronę Merry'ego i Pippina. - To przez wasze przestępcze zapędy mało nas nie przetrąciło. A teraz jesteśmy w tym przeklętym lesie i szybko z niego nie...
- Panie Frodo! - przerwał mu nagle Sam, który po upadku odzyskał widocznie trzeźwość.
- Czego? - burknął wkurzony Baggins.
Ganji wskazał trzęsącym się palcem w stronę ścieżki prowadzącą w głąb gęstwiny. W tym momencie hobbit usłyszał charakterystyczny warkot silnika i zrozumiał.
- Chować się! - wrzasnął. - To naziści!
- Myślałem, że ruskie wyparły je w czterdziestymmgghgmmmgmgmgghhh... - Pippin próbował zaszpanować znajomością historii, ale lansowanie się przerwał mu Sam, chwytając go swą szeroką łapą za twarz, co zniekształciło w istotny sposób wypowiedź niedoszłego złodziejaszka. Został też siłą zaprowadzony przez Ganji'ego do jamy pod drzewem, która mieściła się w takim miejscu, że od strony polany byli całkowicie osłonięci. Tam też schowała się reszta naszych bohaterów. Gdy tylko ostatni z nich zniknął za drzewem, na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali wszyscy w oszołomieniu, od razu wtoczyło się dziewięć beemek, z których wysiedli sługusy Saurona.
- Ale chce mi się lać, guys - rzucił jeden z nich.
- To lej, frajerze - odparł inny.
  Naziguy zrobił tak, jak go poinstruowano. Traf chciał, że - dając sobie ulżyć - wybrał akurat to drzewo, pod którym w norze chowali się Frodo z drużyną. Ich strach przed skinem był niejako potęgowany przez strumień złotego deszczu, który opadał tuż przed wejściem do ich kryjówki.
- No - mruknął nazi, gdy w końcu sobie ulżył. Zapiął rozporek i już miał się oddalić, gdy nagle stanął jak wryty, i stwierdził:
- Trefny towar. Czuję gdzieś tutaj trefny towar.
  Należy bowiem nadmienić, że Frodo - zaniepokojony całą tą sytuacją - zapragnął nagle sprawdzić, czy z pierścieniem wszystko jest w porządku. Wyciągnął go więc i obejrzał. Nie wiedział jednak, że lata pracy w paserskim fachu wyrobiły u Naziguy'ów taki węch, że potrafili wywąchać biżuterię, nawet gdyby była zakopana pod ziemią. Baggins przestraszył się, ale było już za późno - subtelna woń pozłacanej błyskotki zdążyła już rozprzestrzenić się w powietrzu i żelazny zapach dotarł nawet do jego nozdrzy. Przerażony, nie wiedząc, co powinien zrobić, siedział pod drzewem i modlił się o cud.
- LEGIA PSY!!! - rozległ się nagle wrzask gdzieś w lesie, od przeciwległej strony polany.
- Chłopaki! Jedziemy! Ktoś obraża Legię! - krzyknął jeden z łysoli, po czym wszyscy wpakowali się do swoich wózków i odjechali, ślizgając się trochę na mokrej trawie. Warkotowi silników i piszczeniu opon towarzyszyły okrzyki bojowe takie jak ,,Legia uber alles!" czy też ,,Niech giną!" -  trzeba wam wiedzieć, że Legia była jedyną drużyną, której kibicowali tak zgodnie i gorąco wszyscy pracownicy Saurona. On sam był bowiem ich wielkim kibicem.
- Ufff... mało brakowało. - Frodo odetchnął z ulgą. Spojrzał raz jeszcze na błyskotkę, która chwilowo przynosiła mu same problemy, po czym schował ją z powrotem. Następnie wyszedł z nory, otrzepał się i razem z Samem ruszyli w stronę,  gdzie - jak mniemali - znajdował się ich cel. Merry i Pippin podążyli za nimi, jako że nie mieli nic lepszego do roboty (a poza tym tamten świniak wciąż mógł się kręcić gdzieś po okolicy).
  Szczęśliwie dla naszych bohaterów nieopodal znajdowało się wyjście z lasu, a kawałek dalej - ku wielkiemu zdumieniu Bagginsa - tawerna ,,Pod dzikim knurem". Pospieszyli więc ku niej wszyscy, by jak najszybciej znaleźć się w środku, a gdy dotarli na miejsce, zaczęli rozglądać się za Gandalfem i Sarumanem. Jednak okazało się to daremne, bowiem nie zastali w karczmie żadnego z nich.
  Nie mogli przecież wiedzieć, że gdy Szary dotarł w końcu do Isengardu, jego zaufany paser był już dawno urobiony przez Saurona. Obiecał królowi czarnego rynku biżuterii, iż odzyska dla niego pierścień bez ponoszenia zbyt wielkich kosztów. Pomiędzy czarodziejem a jego byłym kumplem wynikła więc mała sprzeczka, w wyniku której Gandalf został ubezwłasnowolniony, natomiast Saruman - który zdążył wydrzeć od Szarego informację o aktualnej lokalizacji hobbita przetrzymującego towar - wysłał czym prędzej znaną nam skądinąd bandę skinów, by odzyskali trefną błyskotkę.
  Tymczasem jednak nasi bohaterowie - wciąż oczekując przyjścia Gandalfa, który miał nigdy nie przybyć - korzystali z dobrodziejstw przydrożnej tawerny i już po pół godzinie byli narąbani jak szpadle. Po kolejnej mile spędzonej godzinie postanowili, że mają dość czekania na starego, więc wstali, by wyjść i wyruszyć w drogę powrotną do Shire'u. Nagle stanął jednak przed nimi wysoki, nieogolony facet wyglądający na przybłędę.
- Nie radzę wam teraz wychodzić - powiedział bez ogródek.
- Aaaaaaato nibyy dllllaszszszeeeego? - spytał Frodo tonem przyjaznym, acz sugerującym, iż jest tak nawalony, że w obliczu jakiegokolwiek oporu ze strony rozmówcy może przejść od razu do rękoczynów.
- A to dlatego, że na zewnątrz kręci się paru skinów, którym możecie się nie spodobać - odparł ów wyraźnie niemogący zaprzyjaźnić się z maszynką do golenia człowiek.
  Rzeczywiście, gdy nasza brygada wyjrzała za okno, na zewnątrz parkowała ostatnia z dziewięciu dobrze im znanych czarnych beemek. Po chwili wyskoczyli z nich odziani w skórę mięśniacy. Włos zjeżył się całej czwórce na głowach.
- Co robimy? - zaskomlał żałośnie Ganji.
- Spokojna głowa, mam plan, jak was z tego wydostać - rzekł przybłęda.
  Kiedy Naziguye znaleźli się w lokalu, natychmiast wyczuli zapach trefnego towaru. Prowadził on na schody za kontuarem. Usuwając go więc ze swojej drogi bejzbolami, wkrótce dostali się na ciemne piętro z kilkoma pokojami. Ślad prowadził do jednego z nich. Otworzywszy drzwi kopniakiem, zbiry wpadły do pomieszczenia i nagle wszyscy znieruchomieli. Na podłodze leżeli jacyś lekko wczorajsi imprezowicze, z których jeden bawił się właśnie w wieloryba. Nie byli to jednak nasi bohaterowie, co więcej - żaden z nich nie miał przy sobie nie tylko poszukiwanego przez sługusów Saurona pierścienia, ale nawet w ogóle jakiejkolwiek biżuterii. Rozwścieczone łysole spuściły Bogu Ducha winnym osobnikom łomot, podczas gdy Frodo, Sam, Merry, Pippin oraz nieogolony facet uciekali, korzystając z liny ze związanych ze sobą szmat, opuszczonej z okna pokoju, gdzie dogasała zastana przez czarnych charakterów impreza. Jako że zaczęło się ściemniać, nasi bohaterowie postanowili tymczasowo rozbić obóz na pobliskiej górce. W międzyczasie nieoczekiwany wybawiciel paczki hobbita przedstawił się.
- Jestem Aragorn - powiedział.
- Zaraz, chwileczkę - hobbit wzniósł palec do góry. - Aragorn? TEN Aragorn, król śmietnika?
- Ten sam - odrzekł z dumą brodacz. Był on znany na całą okolicę jako właściciel olbrzymiego wysypiska śmieci za miastem. Podobno swój ubiór kompletował z tego, co znalazł na terenie swojego ,,królestwa". Patrząc na niego, Baggins i jego towarzysze byli skłonni uwierzyć w to bez wahania.
  Gdy rozbity został już tymczasowy obóz, Aragorn zaofiarował się, że skoczy po coś do żarcia. W tym czasie pozostali mieli pilnować legowiska. Było już ciemno, gdy przybłęda wrócił z trzema paczkami chipsów i jogurtem orzechowym. Miał ze sobą ponadto pięć pękatych flaszek żubrówki. Na znękane wydarzeniami dnia minionego twarze naszych bohaterów wstąpiła nowa nadzieja. Napawali się nią prawie do białego rana. Obudzony pierwszymi promieniami wschodzącego słońca Kierownik Imprezy, który dostarczył był poprzedniego wieczora napoje wysokoprocentowe, oprócz potężnego kaca poczuł również mocne parcie na pęcherz. Oddalił się więc za potrzebą, a w międzyczasie zaczęła przytomnieć reszta towarzystwa. Skacowani i niewyspani zabrali się do przygotowania śniadania złożonego z pozostałości wczorajszego melanżu, nie zauważając przejeżdżających nieopodal czarnych BMW. Ta chwila nieuwagi słono ich kosztowała. Zanim pokonali koszmarny ból głowy, spowodowany rykiem zbliżających się dziewięciu samochodów, i zorientowali się, co się dzieje, stali już otoczeni przez odzianych w skóry skinów z bejzbolami. Frodo potoczył po ich zakazanych gębach nieprzytomnym wzrokiem, i zapytał cichym, błagalnym głosem:
- Bardzo panów przepraszam, ale która jest godzina?
  Odpowiedziało mu głuche uderzenie drewnianej pały o jego własne zęby. To dla Frodowego kaca było zbyt wiele. Hobbit zwalił się nieprzytomnie na ziemię, oddychając ciężko. Nagle usłyszał nad sobą głos Aragorna (którego głośność, notabene, stanowiła gwóźdź do trumny dla obolałej głowy Bagginsa):
- Zostawcie go!
Jeden ze skinów zwrócił ku niemu twarz, zarzucił bejzbola na ramię, splunął za siebie i rzucił:
- Chcesz w Tubę™?
  Nieogolony bohater wyprostował się dumnie, jednak gdy zobaczył, jak pozostali Naziguye otaczają go ze wszystkich stron, wyszeptał cichutko, że nie chce.
- No to spadaj stąd, fagasie - rzucił przez zęby jeden z nich, najwyraźniej będący ich przywódcą.
  Aragorn odwrócił się, i gdy wydawało się, że faktycznie zamierza sobie pójść, zostawiając osaczonych mieszkańców Shire'u samych, nagle zrobił gwałtowny obrót i z całej siły kopnął najbliższego skinheada w krocze. Bandyta zawył z bólu, a reszta osłupiała i gapiła się na niego w oszołomieniu, i zanim się zorientowali, nasi bohaterowie pędzili już w stronę lasu, z Frodem spoczywającym na plecach niosącego go króla śmietnika. Gdy do zgromadzonych na górce łysoli dotarło w końcu to, co wydarzyło się właśnie przed ich oczyma, wrzasnęli dziko i pobiegli ku pozostawionym przezeń nieopodal furom. Następnie wszyscy poza jednym (który wciąż opłakiwał swe przyrodzenie) popędzili z piskiem opon za uciekającą gromadą. Kiedy jednak dotarli do lasu, musieli gwałtownie zwolnić, gdyż w przebłysku sprytu nieogolony przybłęda poprowadził swoich towarzyszy przez gęstwinę pomiędzy rosnącymi blisko siebie pniami drzew. Naziguye musieli więc bardzo uważać, by nie zarysować lakieru, bo za reperację samochodów płacili z własnych kieszeni. W tym czasie uciekinierzy również zwolnili kroku, wyczerpani jeszcze po wczorajszej balandze, wskutek której niezdolni byli do zbyt długiego i intensywnego wysiłku fizycznego. Nagle Aragorn zdał sobie sprawę, że nie bardzo wie, gdzie ma dalej uciekać. Nim jednak ogarnęła go panika, ujrzał wśród zieleni znajomą twarz.
- Arwena, to ty? - spytał zdumiony.
  Arwena była burdelmamą największego domu publicznego w całym Śródziemiu. Wywodziła się z rodu Elfów - najbardziej wpływowej mafii w tej części kraju. Członkowie jej rodziny nie byli zbyt poważani ze względu na swe homoseksualne zapędy, jednak pod tym względem Arwena znacząco się wyłamywała: pokochała mężczyznę, a traf chciał, że mężczyzną tym był Aragorn. Jej ojciec, Elrond, nie pochwalał co prawda tego, że jego dziecko wiąże się z kimś przeciwnej płci, ale był zbyt zajęty wymuszaniem haraczy, by osobiście zająć się prawidłowym wychowaniem córki.
  Nasi bohaterowie zwrócili się więc w stronę, z której nadchodziła ku nim nie mniej zaskoczona tym nagłym spotkaniem Arwena.
- Aragorn! Skąd się tu wziąłeś? I kim są te... niziołki? - ostatnie zdanie wyrzekła z lekką nutką pogardy. Faktycznie, mieszkańcy Shire'u słynęli z haniebnego wzrostu, choć jeszcze bardziej znani byli z tego, iż - biorąc udział w grabieżach i napadach - musieli z jego powodu za każdym razem sprowadzać swoich klientów do parteru. Pomimo tego, że ich akcje zazwyczaj nie kolidowały z interesami mafii, nie darzyła ona tych osobników szacunkiem.
- Spoko, ten gostek i jego paczka są z Gandalfem - odrzekł brodacz, wskazując na ciążącego mu na barkach hobbita - Ale stary chyba stracił kontrolę nad sytuacją i gonią nas teraz pomagierzy Saurona.
- W takim razie ja się nimi zajmę - powiedziała zdecydowanie Arwena, przeczuwając rychłą perspektywę kupy szmalu, którą - jak mniemała - będzie jej winny Szary, jeśli pomoże chronić jego pośrednika. Wydobyła więc zza drzewa skuter i kazała swojemu chłopakowi posadzić młodego Bagginsa na siedzeniu z tyłu. Następnie pojechała z nim w głąb lasu.
  Kręcący się w pobliżu Naziguye szybko zlokalizowali Froda i Arwenę, więc ruszyli ich tropem, nadal bardzo starając się nie zarysować lakieru na swoich błyszczących, czarnych beemkach. Podskakując na korzeniach i szurając trochę o gałęzie, dojechali w końcu na skraj przecinającej bór rzeczki. O ile Elfka przejechała przez nią bez wahania, o tyle łysole zahamowały przedeń z piskiem opon, patrząc niepewnie na drugi brzeg strumienia.
- No co jest, ćwoki? Boicie się zachlapać swoje graty ze złomowiska? - rzuciła Arwena.
  Takiej obelgi słudzy Saurona nie mogli puścić mimo uszu. Jak jeden wóz wszystkie dziewięć samochodów rozpędziło się i z impetem uderzyło kołami o kamieniste dno. W tym samym momencie rozległa się ogłuszająca kanonada. Tego Naziguye właśnie się obawiali. Rzeczka, którą tak nierozważnie próbowali przekroczyć, stanowiła granice terenu mafii rządzonej przez rodzinę dziewczyny Aragorna. Dlatego dzień i noc strzegli jej uzbrojeni w kałasze strażnicy, którzy przejechali się serią po pojazdach intruzów. Przerażone skiny spostrzegły również, że prąd strumienia wodnego, który zamierzali przebyć, nagle zaczął się nasilać. Wkrótce uderzyła na nich z boku ogromna fala wody spuszczonej do rzeki z basenu Elfów. W ten sposób mafia spławiała nieproszonych gości naruszających nieprzekraczalną dla zwykłych śmiertelników granicę. Woda zmiotła samochody nazistów, które poturlały się, wielokrotnie dachując, wraz z prądem. Arwena zaś dojechała z Frodem do willi swojej rodziny, w której zamierzała przechować na jakiś czas hobbita.
  Gdy młody Baggins się obudził, spostrzegł, że leżał w łóżku w jakimś pedalsko urządzonym pokoiku. Usiadł szybko na materacu i wówczas zauważył czuwającego przy nim Gandalfa.
- Szary! Co ty tu robisz? Mieliśmy się spotkać z twoim paserem w tamtej knajpie! - Frodo wybuchnął słusznym gniewem.
  Czarodziej zasępił się. Nie chodziło nawet o to, że Saruman okazał się zdrajcą. O tym poinformował hobbita od razu, podzielił się z nim również informacją na temat miejsca jego aktualnego pobytu (Froda, nie Sarumana). Jednak uparcie odmawiał udzielenia odpowiedzi na pytanie, jak udało mu się go znaleźć i czemu zajęło mu to tak długo. Nie mógł mu przecież powiedzieć, że, by wyrwać się z łap byłego przyjaciela oraz dotrzeć do Bagginsa, musiał przejść przez incydent, w który wplątana była babcia klozetowa, dwa metry sznurka, rower oraz trzy gumowe kurczaki. Mruknął na odczepnego coś o korkach, w jakich musiał stać, wracając z Isengardu, i szybko zmienił temat.
- Sprawa z pierścieniem nieco się skomplikowała - rzekł Gandalf. - Nie możemy go już opchnąć w żadnym mieście w promieniu stu kilometrów, wpływy Saurona i Sarumana są zbyt rozległe.
- No to co zrobimy? - spytał zniechęcony Frodo, nadymając odrobinę policzki.
- Obgadamy to zaraz z pozostałymi - odpowiedział Szary. - Chodź, czekają na nas.
  Czując, że nie pozostawia się mu żadnego wyboru, hobbit wstał, nałożył na siebie leżące na krześle w rogu pokoju własne ubranie (zastanawiając się przy tym, przez ile par Elfich rąk przeszły jego majtki) i podążył za starcem długim korytarzem ciągnącym się przez całą willę. W końcu dotarli na duży taras, gdzie przy stole siedział już przywódca rodu Elfów - Elrond, a obok niego Aragorn, jego przydupas - Boromir, oraz przedstawiciel konkurującej z rodziną Elronda mafii Krasnoludów - niejaki Gimli. Jedynym powodem, dla którego Gimli nie pozabijał się jeszcze z Elrondem, był fakt, że obaj mieli od dawna na pieńku z Sauronem. Przeczuwali też, że przeszkadzając mu w odzyskaniu pierścienia i opyleniu go, będą mogli zaleźć mu porządnie za skórę. Gdy więc hobbit i czarodziej dosiedli się do nich, ojciec Arweny przemówił piskliwym, pedalskim głosikiem:
- Przyjaciele, zebraliśmy się tu, by uradzić, cóż mamy począć z tym oto pierścionkiem - i wskazał leżącą na środku stołu błyskotkę, którą prawdopodobnie ktoś musiał zdjąć Frodowi z szyi, gdy ten był nieprzytomny. Młody Baggins starał się przez chwilę nie myśleć o tym, ile Elfów musiało go przez ten czas dotykać i zapytał głośno:
- Ale jak mamy to zrobić? Nigdzie w okolicy nie znajdziemy pasera, który nie jest już urobiony przez Saurona. A próbując wyjechać gdzieś dalej, możemy natknąć się po drodze na jego ludzi i wpaść w ich ręce.
- Trafna uwaga - rzucił Gandalf. - Dlatego myślę, że Elfy wesprą nas w kwestii ochrony.
- Nie rozśmieszaj mnie! - ryknął Gimli. - Te pedałki nie potrafią nawet porządnie wymuszać okupów! Nie można ufać Elfom!
  Elrond skrzywił się, zaczął wymachiwać rękami, rozchlapując przy tym świeżo nałożony na paznokcie lakier, i krzyknął:
- Nie zapominaj się, Krasnoludzie! Już ja ci powiem, co zrobimy z pierścieniem: zaniesiemy go na Górę Przeznaczenia!
  Wszyscy aż wstrzymali oddech. Góra Przeznaczenia była najbardziej tajemniczą dziuplą przemytników w Mordorze - mieście w dziewięćdziesięciu procentach opanowanym przez szajkę Saurona. Zamieszkiwał ją niejaki Smeagol, działający pod pseudonimem Gollum. Słynął on z bladej, niezdrowej cery, mizernej postury oraz niechlujnego ubioru, które ponoć były efektem tego, że całymi dniami ukrywał się w ciemnych, ciasnych i brudnych miejscach pod ziemią. Pomimo iż jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by nie udało mu się przemycić towaru w pożądane miejsce, wzbudzał powszechną nieufność i niechęć. Dodatkowo, jego kryjówka umiejscowiona była niebezpiecznie blisko siedziby Saurona, co sprawiało, że - z obawy przed konfrontacją z chłopcami króla czarnego rynku biżuterii - mało kto się tam zapuszczał.
- Jesteś pewien? - spytał z niedowierzaniem Aragorn. - Przecież to może być niebezpieczne.
- Wiem - odrzekł Elf. - Ale nie mamy innego wyjścia. Ten pierścień trzeba koniecznie opchnąć i to daleko stąd. Tylko z pomocą Golluma może się nam to udać.
- Nam? Pierścień nie jest waszą własnością - rzekł Gandalf. - Został uczciwie ukradziony przez Bilba Bagginsa.
- Ale jego tu nie ma - odparł Elrond.
- Tak czy inaczej, nie mogę pozwolić, by wynikły jakiekolwiek nieporozumienia w tej kwestii - upierał się czarodziej. - Eskorta oczywiście się przyda, ale nie zgadzam się na to, by traktować towar jako dobro socjalne.
- No to kto go w takim razie sprezentuje na Górze Przeznaczenia? - denerwował się Gimli.
  Widząc, jak bezcelowa jest kłótnia gangsterów, Frodo westchnął, wziął biżuterię ze stołu i powiedział zrezygnowany:
- Ja go wezmę. Co mi tam. Niosłem go taki kawał drogi, to poniosę jeszcze trochę.
- Okej. W takim razie my będziemy cię ochraniali - powiedział zadowolony Szary.
- Masz mój miecz - zaofiarował się Aragorn.
- Na cholerę mi twój miecz - mruknął zniechęcony Baggins.
  Tak więc następnego ranka z willi rodziny Elfów wyruszyła drużyna złożona z Froda, Aragorna, Sama, Merry'ego i Pippina (którzy jakimś cudem przybłąkali się tam wraz z królem śmietnika), jak również Boromira, Gimli'ego, Gandalfa i pełnomocnika Elronda - Legolasa, który rzucał co i rusz zalotne spojrzenia w stronę Krasnoluda. Szli piechotą, by w razie wykrycia przez członków szajki Saurona mogli się rozproszyć i łatwo zgubić pogoń. Po dniu niespiesznej wędrówki (w trakcie której Boromir zawieruszył im się gdzieś w krzakach) stanęli u bram Mordoru.
- Co teraz? - spytał Frodo Gandalfa.
- Musimy się rozdzielić - zawyrokował czarodziej. - Idź z Samem na Górę Przeznaczenia i załatwcie sprawę z pierścieniem.
- A wy?
- My zajmiemy się Sauronem i jego frajerami - rzekł Gimli.
  Tak więc gdy hobbit i jego ogrodnik oddalili się w stronę dziupli przemytników, reszta brygady żwawym krokiem podążyła ku slumsom, które zamieszkiwał władca czarnego rynku biżuterii. Kiedy dotarli na miejsce, zauważyli zaparkowane na ulicy rozpoznawalne czarne beemki. Były w komplecie, co oznaczało, że wszyscy Naziguye znajdowali się w ich kwaterze głównej. O dziwo, nikt nie pilnował drzwi wejściowych. Nieogolony król śmietnika podszedł więc doń i zapukał mężnie.
- Czego? - zapytał nieuprzejmie odźwierny, uchylając odrobinę wrota.
- LEGIA PSY!!! - wrzasnął z całej siły Aragorn, aż jego krzyk rozniósł się echem po posiadłości Saurona. Natychmiast odezwał się trzask bejzboli o ściany i po chwili wypadło na zewnątrz dziewięciu dyszących żądzą mordu skinów. Nasi bohaterowie rozpierzchli się na ich widok, jednak celowo żaden z nich nie podążył w stronę Góry Przeznaczenia.
  Podczas gdy reszta drużyny zapewniała dywersję, Frodo i Sam dotarli już do celu. Dziupla przemytników, której poszukiwali, była umiejscowiona na wysokim pagórku niemalże w centrum miasta, rzut kamieniem od slumsów, gdzie przed chwilą rozpętało się piekło. Baggins i Ganji wdrapali się tam szybko, i wkrótce ich oczom ukazał się duży, ciemny i nieco rozklekotany barak. Podeszli do niego ostrożnie i zapukali. Otworzył im Gollum we własnej osobie. Zaprosił ich gestem ręki do środka, nie odzywając się przy tym ani słowem. Gdy weszli, zamknął za nimi drzwi i wnętrze baraku ogarnęła niemal całkowita ciemność. Niemal, bo przy ścianie po drugiej stronie widoczne było czerwone światło pochodzące z otwartego, węglowego piecyka.
- Chcielibyśmy cię o coś prosić - zaczął Sam. - Mamy trefny pierścień na zbyciu, ale Sauron depcze nam po piętach i już nigdzie tego tu nie opchniemy. Dlatego chcielibyśmy, byś przemycił go gdzieś i tam sprzedał.
  Po tych słowach Ganji skinął na Froda, a ten wyjął błyskotkę, położył ją sobie na dłoni i wyciągnął ją przed siebie. Smeagol aż wytrzeszczył oczy, widząc, jaki towar zaprezentowali mu nasi bohaterowie.
- Nie nakręcaj się tak, to szajs - mruknął ogrodnik hobbita. - To ile nam za to dasz?
  Gollum zastanawiał się przez chwilę, po czym ostrożnie podał cenę. Brzmiała ona rozsądnie, więc Sam spojrzał pytająco na Bagginsa, chcąc potwierdzić, czy wymieniona kwota go satysfakcjonuje. Ten jednak, będąc z natury pazernym niziołkiem, zasępił się i cofnął rękę, na której trzymał towar.
- Myślę, że mogę opchnąć to cacko znacznie drożej. Sorry.
  To rzekłszy, cofnął się o krok, jednak nie zauważył leżącej za nim na podłodze skórki od banana. Poślizgnął się i upadł na ryj, przy okazji wypuszczając z ręki pierścień, który poleciał prosto do piecyka. Gollum instynktownie rzucił się, by uratować towar, jednak było już za późno - wysokie temperatury, których elektryczny kominek Froda nigdy nie był w stanie osiągnąć, szybko rozpaliły żelastwo do czerwoności, rozświetlając przy okazji zatarty numer seryjny Chińczyka, który odlewał pierścień, a następnie całkowicie go roztopiły.
- Nieee! Mój sssssskarb! - zasyczał szmugler.
- Jaki twój, jaki twój - oburzył się hobbit. Chociaż to i tak nie miało już żadnego znaczenia - nie dało się przecież w żaden sposób odratować trefnej błyskotki.
  Nasi bohaterowie wyszli więc zniechęceni z dziupli przemytników i szybko wymknęli się z Mordoru. Wkrótce dołączyła do nich reszta drużyny, która zgubiła w końcu swych prześladowców gdzieś w arabskiej dzielnicy miasta.
- I jak poszło? - spytał Gandalf.
Frodo zrelacjonował mu w skrócie całe zajście. O dziwo, czarodziej nie przejął się tym zbyt mocno.
- Cóż, Bilbo nie będzie zachwycony, ale przynajmniej udało się trochę udupić Saurona.
  Rzeczywiście, gdy Frodo wrócił w końcu do domu, zaczęły docierać do niego interesujące wieści o szajce króla biżuterii. Jak się okazało, miał on wielkie długi w kasynie w Minas Tirith (takie ichniejsze Las Vegas) i opylenie pierścienia zakoszonego przez wujaszka hobbita stanowiło jego jedyną nadzieję na zdobycie kasy, która pomogłaby mu się z nich wydobyć. Niestety dla Saurona plan nie wypalił, i bardzo szybko na kark zwaliły mu się przysłane przez wierzycieli zastępy orków. Byli to chłopcy do wynajęcia, nazywani tak z tego względu, że zazwyczaj zajmowali się oraniem pól wokół Mordoru. Jak jednak wiadomo, nie da się wyżyć tylko z prac na roli, dlatego zatrudniali się również jako specjaliści od brudnej roboty. Tak czy inaczej, Sauron znalazł się w poważnych tarapatach. Jako że jego wpływy osłabły, niestabilną sytuację na czarnym rynku szybko wykorzystała mafia Elfów, przejmując kontrolę nad większością biznesu naszego antagonisty. Elrond nie zapomniał o wkładzie Bagginsów w sukces, który odniosła jego familia, dlatego zaoferował im wspólne wakacje na Bermudach. Ponieważ zarówno Frodo, jak i Bilbo (który powrócił do Shire'u na wieść o upadku Saurona) byli strasznie pazerni, a ponadto pierwszy z nich miał wciąż niewykorzystany urlop, obaj przyjęli propozycję z wielką chęcią, nawet jeśli została im przedłożona przez bandę pedałków. Gdy więc nadszedł dzień wyjazdu, zgromadzili się wraz z Samem, Merrym i Pippinem na molo przy Szarej Przystani. Wkrótce dołączył do nich Elrond i paru członków jego rodziny. Kiedy Bagginsowie znaleźli się już na pokładzie prywatnego jachtu należącego do mafii, nie wiadomo skąd pojawił się Gandalf i, jak gdyby nigdy nic, również wpakował się na łódź, którą mieli wypłynąć wycieczkowicze.
- Ej, zaraz - zaprotestował Sam. - Czemu Szary też płynie z panem Frodem?
- To część mojej umowy z Elfami. Tej dotyczącej szmuglowania ich towaru za pośrednictwem mojego portu i profitów, jakie z tego wyciągam dla siebie. Jak myślisz, skąd niby ta przystań wzięła swoją nazwę? - dodał, widząc zaskoczoną minę ogrodnika.
- To nieuczciwe, ja też chcę popłynąć - dąsał się Ganji.
- A może jeszcze frytki do tego? - zaproponował Gandalf.
  Sam już nic na to nie odpowiedział i wpatrywał się ponuro, jak jacht z Elfami, Bagginsami i czarodziejem na pokładzie powoli odbija od brzegu i kieruje się ku otwartemu morzu. Zanim zmalał na tyle, by stał się jeno kropką na horyzoncie, zazdrosny niziołek zdążył dostrzec jeszcze, jak hobbit wymachuje swoimi owłosionymi stopami nad burtą łódki, odgrywając prawdopodobnie jedno ze swoich licznych przedstawień.
  ,,Ten to ma szczęście", pomyślał, wpatrując się w niknącą w oddali łódź. Wdzięczność Elronda nie ograniczała się bowiem tylko do wspólnych wakacji. Z uwagi na to, jak wiele poświęcenia młody Baggins włożył w sprawę z pierścieniem, szef Elfiej mafii mianował go swoim specjalistą ds. kradzionej biżuterii. To praktycznie ustawiało Froda na resztę życia, dawało bowiem prestiż i kupę kasy, przysporzyło mu również wiele popularności wśród liczących się w okolicy ludzi z przestępczego półświatka. Nie bez powodu więc nazywano go odtąd...

Władcą Pierścieni!
3
Piece of Poetry / Tsun-tsun [tytuł roboczy]
Odkopałem zalążek opowiadania sprzed trzech lat - radosną twórczość gimbusa-normalfaga, jakim wówczas byłem. Projekt zarzuciłem bodaj z braku motywacji, ale nadal pamiętam, jaką miałem mieć koncepcję. Pomyślałem, że poprawię błędy oraz stylistykę, a następnie pokażę to grupie kontrolnej (sup touhou.pl) i zobaczę, jak ludzie zapatrują się na twórczość tego rodzaju. Also, ogłaszam konkurs audiotele: czy powinienem wznowić pracę nad tym opowiadaniem?

Ażeby ułatwić sobie odpowiedzenie na to pytanie, zachęcam do lektury. In b4 posysa gardłem - no freaking shit, nie zdziwiłbym się takiej reakcji na twórczość Pooky'ego gimbusa, która bywała, hm... wesoła. ;D

Spoiler (pokaż/ukryj)
  Zaczęło się banalnie: chłopak rzucił Ninę po dwóch miesiącach chodzenia.
  ,,Biedna dziewczyna", myślały wszystkie koleżanki. ,,Co za drań", mówiły. Wiedziały, co to dla niej znaczy - wszystkie przecież z nim wcześniej chodziły. A był to największy przystojniak w piątej klasie - wysoki brunet, piwne oczy i uwodzicielski wzrok. Do tego zawsze pięknie ubrany. Krótko mówiąc, bożyszcze wszystkich dwunastolatek takich jak Nina. To wydarzenie zapoczątkowało wielkie zmiany w psychice załamanej dziewczyny.

  Od tamtego wydarzenia minęły trzy lata. Nina na pozór nie zmieniła się zbyt mocno przez ten czas, a przynajmniej zmiany, które jej dotknęły, nie dotyczyły wyglądu. Wciąż miała długie, rude włosy, niewyróżniającą się twarz, a na niej sporo drobnych piegów, w gimnazjum doszły jeszcze tylko niezbyt liczne, ale duże pryszcze. Była niewysoka i dość chuda, jednak znacznie bardziej umięśniona od swoich koleżanek. Miała też piwne oczy. Nie uchodziła za szczególnie ładną - ot, po prostu zwykła nastolatka, i choć bez wątpienia uważano ją za najmniej atrakcyjną dziewczynę w klasie, nie można by tak naprawdę nazwać ją brzydką. Ot, nieszczególnie urodziwa gimnazjalistka. Nigdy też nie ubierała się w żaden odznaczający się sposób - wciąż te same od kilku lat jeansy i jakaś zwykła koszulka na co dzień. I trampki. Właściwie to pod tym względem była tak zwyczajna, jak się tylko da.
  Znacznie większe zmiany zaszły od czasów podstawówki w jej charakterze. Na ogół była miła wobec ludzi, jednak od piątej klasy zaczęła coraz częściej zachowywać się złośliwie, ironicznie i wrednie. Ku zdumieniu nauczycieli i dawnych przyjaciółek ze szkoły podstawowej, stała się też bardzo waleczna, żeby nie powiedzieć - agresywna. Agresja ta odnosiła się głównie do chłopców, co do których miała przykry zwyczaj kopania ich po najbardziej bolesnych częściach ciała, a szczególnie po kroczach. Kopniak trampkiem Niny stał się już legendarny wśród męskiej części gimnazjum, do którego uczęszczała, i w świadomości pozostałych uczniów wyrył się jako symbol czegoś, czego boi się każdy (nawet najodważniejszy) gimnazjalista. Nieliczne koleżanki dziewczyny odczuwały jednocześnie zdegustowanie i fascynację preferowanym przez Ninę sposobem ,,konwersacji" z chłopakami, same bowiem miały zazwyczaj tylko dwa ich schematy: ,,rozmowa z chłopakiem, z którym chodzę" i ,,odczep się ode mnie".
  Również słownik Niny uległ diametralnej zmianie. Przede wszystkim pojawiło się w nim więcej wyrazów na ,,j", ,,ch", ,,p", ,,k" i ,,s". Często też powtarzały się w jednym zdaniu. Zaskakiwała tym nawet najbardziej wulgarnych kolegów, gdy zdumieni dowiadywali się, co mają sobie wsadzić gdzie, tudzież o genealogii swoich rodziców, zwykle zajmujących się - według jej słów -  praktycznie samymi hańbiącymi rzeczami. Sama też bywała celem chamskich zaczepek i wulgaryzmów ze strony kolegów, jednak nigdy nikomu z nich nie przepuszczała i agresorzy sami byli przez nią następnie poniżani. Wynikiem tych potyczek słownych były, w większości przypadków, potyczki fizyczne, w których - mimo odniesionych ciosów (chłopcy dawno nauczyli się, że przed Niną jak najbardziej trzeba bronić się fizycznie, samemu stosując atak - w przeciwnym razie groziło to śmiercią lub kalectwem) zwykle wychodziła z nich zwycięsko.
  Nie można było jednak o niej powiedzieć, że była zła. Przeciwnie, poza szkołą uchodziła za bardzo miłą, zabawną, dowcipną i swobodną dziewczynę. Zachowywała się też uprzejmie wobec nauczycieli i dobrze się uczyła. Jednak z chłopakami jej się jakoś nie układało, i to wszystko. Od piątej klasy z nikim o nich nie rozmawiała, nie wdawała się w żadne związki i nie polubiła ani jednego nowego kolegi, zerwała też znajomości z dawnymi znajomymi. Teraz trwała jej niezrozumiała przez nikogo poza nią krucjata - nieustająca walka przeciwko płci męskiej.

  Na początku nowego roku szkolnego stało się coś ciekawego. Mianowicie do klasy Niny zaczął uczęszczać chłopak, który przeniósł się do jej gimnazjum z innej szkoły.
- Poznajcie nowego kolegę - rzekł wychowawca klasy II ,,c" i nauczyciel matmy, pan Grzegorz Kusierski, znany powszechnie jako Kusy.
  Uczniowie przyjrzeli się z uwagą nowemu. Pięciosekundowa analiza sklasyfikowała go u większości jako lalusia, jednak niektóre dziewczyny wpatrywały się weń z zachwytem. Obiekt był średniego wzrostu, miał sięgające prawie do ramion przylizane blond włosy, niebieskie oczy i czarujący uśmiech, był też dobrze zbudowany i umięśniony. Jednym słowem typowy kobieciarz i frajer (według ogólnoświatowych szkolnych standardów).
  Nina spojrzała na nowego, po czym postanowiła go obserwować. Znana ze swej złośliwości wobec chłopaków, prowadziła jakby akta każdego z nich w swojej głowie, a że ten wydał jej się wyjątkowo dziwny, zwracała na niego od tej pory baczną uwagę.

  Teraz powinien być opis niesamowitych wydarzeń związanych z nowym kolegą z klasy Niny. Powinna się wydarzyć jakaś wyjątkowa heca związana z jego osobą, jak również naszą bohaterką, z czego wyniknie - jakżeby inaczej - wielka miłość, a po gimnazjum, liceum i studiach - ślub i czwórka dzieci.
  Jakież byłoby to banalne, prawda?
  Tymczasem stało się zupełnie inaczej.  Przez pół roku nie działo się absolutnie nic. Minęła jesień, minęły święta i karnawał i nastał luty. Piękna, zimowa pogoda budziła radość w sercach dzieci i młodzieży, również z gimnazjum, w którym dzieje się akcja naszego opowiadania. Jednak w przypadku Niny mroźna pora roku odzwierciedlała tylko temperaturę jej serca.
- Co powiedział? - spytała z niedowierzaniem swą koleżankę. Miała na imię Zośka i - jak się okazało - od listopada chodziła z lalusiem. Gdyby nie przykrość, którą sprawił swej dziewczynie, Nina prawdopodobnie przez tydzień manifestowała swoją pogardę wobec kogoś naiwnego na tyle, by wdawać się w związki, nawet jeśli byłaby to dobra koleżanka. Tym razem jednak cały gniew był
adresowany w stronę nowego chłopaka.
- Powiedział... powiedział, że już mnie nie kocha... i że - wytarła głośno nos - nie możemy być dłużej razem. I nic więcej. Tak po prostu się odwrócił i poszedł.
  Choć i według Niny wypowiedź ta zasługiwała na Złotą Żyletkę w konkursie na emo roku, poczuła współczucie do Zośki. Cała złośliwość, jaką ją darzyła w czasie trwania jej związku, nagle zniknęła. Była to dobra dziewczyna. Może niezbyt inteligentna, ale za to bardzo sympatyczna, no i nie komentowała nietypowego zachowania Niny wobec chłopaków. Chociaż od początku roku minęło sporo czasu, Nina nie zamieniła z lalusiem jeszcze ani jednego słowa, starając się nie poświęcać mu uwagi.
- A to sukinsyn - mruknęła. - Chcesz, to się nim zajmę.
- Co? Nie! Naprawdę nie musisz! Ninuś, proszę cię...
  Ale było już za późno. Nina zerwała się i poszła dokonać zemsty za krzywdę przyjaciółki.

  Rozmowa zaczęła się standardowo:
- Hej, chodź tu, ty tępy kutasie!
Jak przed chwilą lalusiowi towarzyszyło kilku kolegów, tak teraz został zupełnie sam. Instynkt przetrwania wśród męskiej części gimnazjum stał na naprawdę wysokim poziomie (przede wszystkim dzięki Ninie).
  Chłopak odwrócił się w jej stronę. Zauważył groźną minę dziewczyny i rzekł niepewnie:
- Eee... cześć. Coś się stało...?
  Nie zdołał powiedzieć nic więcej, ponieważ oberwał potężną pięścią Niny w twarz. Wokół ustawiała się już spora widownia - zapowiadało się niezłe widowisko.
  Mimo szczerych chęci dyplomatycznego rozwiązania niejasnego konfliktu z rudowłosym aniołem śmierci, chłopak oberwał jeszcze w kilka newralgicznych części ciała (wliczając w to brodę i żołądek), a choć w głowie postała mu rozpaczliwa myśl o obronie, cios w plecy zbyt zajął go, by dalej analizować taką możliwość. Próba ucieczki zakończyła się schwytaniem za włosy i posłużenie
się nimi przez agresorkę w celu powalenia ofiary napaści w wielkich bólach na podłogę. Kolejny nieudolny pomysł atakowanego, czyli próba wstania, zakończyła się zaś kopniakiem w żebra. W końcu jednak nieszczęśnik zdołał podnieść się na nogi, za co spotkała go kara w postaci plaskacza. Następnie Nina obróciła się o pełne 360 stopni i zgrabnym ruchem ślicznej nóżki trafiła trampkiem prosto w krocze chłopaka. Ten nieprzyjemny cios stanowił jednocześnie finisz bijatyki, co publika przyjęła jednocześnie z ulgą i rozczarowaniem, natomiast lalusiowi dostarczył wrażeń na resztę dnia, to jest: nieustanne kulenie z powodu odczuwanego bólu i niewyjaśniony strach przed sikaniem.
- To za to, co zrobiłeś Zośce, chuju jebany - warknęła nad kłębkiem bólu, jakim stał się obiekt zemsty. Tekst był może mało oryginalny, ale wywarł niezatarte wrażenie na klasowym lalusiu.

Teraz mały dodatek dla tych, którzy i tak prawdopodobnie nigdy nie będą czytać pełnej wersji albo mają zbyt wyjebane, by się przejmować tym, że poznają zakończenie, zanim coś przeczytają.

Spoiler (pokaż/ukryj)
W pierwotnym zamyśle Nina i laluś mieli mieć ze sobą jeszcze dużo wspólnych przygód. Po tej dziwacznej sprzeczce chłopak zapragnie zbliżyć się do Niny, która będzie konsekwentnie się temu opierać. Stopniowo będzie jednak mięknąć, choć sama przed sobą się do tego przyznawać nie będzie. On w międzyczasie się w niej zakocha i dołoży wszelkich starań, by wyplenić z Niny jej nienawiść do chłopaków. Jedna z końcowych scen obejmować będzie wzruszające wyznanie Niny, nękanej wciąż urazem z przeszłości, który sprawił, że w każdym chłopaku widzi swojego wroga, gotowego zdeptać jej szczere uczucia. Okaże się dziewczyną bardzo wrażliwą i z płaczem wtuli się w ramię lalusia.
Oczywiście wszystko kończy się
Spoiler (pokaż/ukryj)
źle
Spoiler (pokaż/ukryj)
ok, just joking, kończy się dobrze, ale nie tak, jakby się tego można było spodziewać.

So, what are your thougths? Do want or do not want?
4
Piece of Poetry / Yandere
Praca konkursowa, którą wysłałem wczoraj i która już została oceniona przez jurora (to konkurs na małym portalu, więc jury nie jest zbyt liczne xD ) i zdaję się, że zagwarantuje mi przejście do dalszego etapu. A więc chyba jest niezła. Dlatego pomyślałem, że zapostuję i tutaj - atencji nigdy dość.
Here we go then.




  Pod schodami, na najniższym piętrze, skryta tak, by nikt z góry nie mógł jej dojrzeć, jeśli że zejdzie na sam dół, siedziała Zuza i obrywała płatki z kwiatka.
  Czyn ten był dość dziwny, żeby nie powiedzieć - dziecinny dla dziewczyny takiej jak ona: wysokiej, przystojnej blondynki, uczennicy drugiej klasy renomowanego liceum, najlepszego w mieście. A jednak w tym właśnie momencie, pchana swym wielkim afektem do pewnego chłopaka, siedziała tak sobie i próbowała wywróżyć jego uczucia względem niej. Tak naprawdę bała się przejąć inicjatywę - zakochana była już od pierwszej klasy, a uczucie to nie tylko nie osłabło od czasu, gdy się poznali (była to bowiem miłość od pierwszego wejrzenia), ale wręcz wzrosła, spotężniała i nasiliła się na wszelkie możliwe sposoby. Jedno tylko wciąż się nie zmieniło: nadal była zbyt nieśmiała, by wyznać mu to, co naprawdę doń czuje.
  Dzisiaj jednak postanowiła to zmienić. Ćwiczyła przecież tysiąc razy, miała w głowie ułożony w najdrobniejszych szczegółach plan ich rozmowy i wszelkie możliwe jej warianty. Była zakochana niemal do szaleństwa - tłumienie tego choćby odrobinę dłużej nie wchodziło w grę. Zuza dobrze wiedziała, że musi pokonać własną nieśmiałość i najzwyczajniej w świecie z nim porozmawiać.
- Kocha - szepnęła, obrywając ostatni płatek. Na jej twarzy rozkwitł uśmiech, w oku, nie wiadomo skąd, pojawiła się nagle łza wzruszenia. Wstała i natychmiast nabrała pewności siebie. Nieważne, czy zrobi z siebie idiotkę czy nie - postanowiła iść do niego teraz, w tej właśnie chwili, i szczerze porozmawiać o wszystkim, co ją z nim łączy: uczucie, które - w co pragnęła wierzyć - być może odwzajemnia.
  Wspięła się szybko po schodach i wmieszała się w tłum uczniów stojących na korytarzu na pierwszym piętrze. Wiedziała, że znajdzie swego ukochanego gdzieś tutaj. Może w tej klasie, może za rogiem, może...
  Stanęła nagle jak wryta. Drzwi do jednej z sal były lekko otwarte, a w środku, przy wejściu, stał on... i jakaś dziewczyna. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że się spóźniła - ubiegła ją już inna.
- Może pójdziemy na pizzę? - zaproponowała mu wesoło.
- Jasne - odparł beztrosko.
  Wychodząc, nawet nie zauważyli Zuzy, która - patrząc za nimi błędnym wzrokiem - czuła wyraźnie, że coś właśnie w niej pękło.

  Pół roku później Kamil szedł powoli chodnikiem w stronę szkoły. Był ciepły, majowy poranek, prawie bezchmurny i całkiem bezwietrzny. ,,Idealna pogoda na spacer", pomyślał.
  Miał nadzieję spotkać się po drodze z Jowitą. Często dołączała do niego, gdy zmierzał do liceum, i razem snuli plany na cały, rozpoczynający się dopiero, dzień. Dziś jednak nie czekała na niego tam, gdzie zwykle. Wzruszył więc ramionami i poszedł dalej - stwierdził, że widocznie albo nie poszła dziś do szkoły,  albo już jest na miejscu.
  Parę kroków dalej spotkał zaś kogoś zupełnie innego. Była to koleżanka z sąsiedniej klasy - Zuza. Zauważywszy go, pomachała mu ręką i poczekała, aż podejdzie. Gdy przywitali się ze sobą, zaczęli rozmawiać, idąc wciąż w stronę budynku szkolnego.
- Jowita chyba jest dziś chora - zaczął. - To dziwne. Wczoraj czuła się jeszcze dobrze i nie wyglądało, jakby miała się rozchorować.
- Pewnie jakiś wirus - skomentowała obojętnie Zuza. - Wielu ludzi ostatnio zaczyna chorować z dnia na dzień, a potem im przechodzi. Jej też przejdzie, zobaczysz.
  Mówiła o tych codziennych, błahych sprawach z dużą dozą naturalności i swobody. Choć Kamil oczywiście nie kochał żadnej dziewczyny poza Jowitą, z Zuzą często rozmawiało mu się niemal równie dobrze, co z jego ukochaną. Nawet nie zauważył, kiedy tak dobrze zaczął się dogadywać z koleżanką z sąsiedniej klasy. Kiedy myślał o tym czasem, stwierdzał, że wszystko zaczęło się około miesiąca po tym, jak związał się z Jowitą. Wcześniej Zuza sprawiała wrażenie, jakby nie chciała czy wręcz bała się do niego podejść, teraz - rozmawiała z nim bez śladu zakłopotania
  Po przedyskutowaniu, na co mogła być chora Jowita i jak idiotyczna była znów praca domowa z matematyki, Kamil wyciągnął komórkę i, nie przerywając konwersacji na temat nadchodzących wielkimi krokami wakacji, zaczął pisać SMSa.
- Do kogo piszesz? - spytała Zuza.
- Do Jowity, spytać, jak się czuje.
- Bez sensu, żebyś teraz do niej pisał - stwierdziła Zuza. - Jeśli jest chora, to pewnie jeszcze śpi, i możesz ją niepotrzebnie obudzić. Lepiej daj jej odpocząć.
  Po chwili zastanowienia Kamil przyznał jej rację. Schował telefon do kieszeni i postanowił, że zamiast wymieniać z nią SMSy, po prostu pójdzie do niej po szkole.
  Dzień nauki bez ukochanej zdawał mu się bardzo nudny i pusty. Nie potrafił skupić się na lekcjach, kolejne godziny ciągnęły mu się niemożebnie długo, a w jego umyśle wciąż odbijało się echem jedno hasło: odwiedzić Jowitę. Nie była dla niego jakąś przelotną miłością czy chwilowym zauroczeniem - zarówno on, jak i ona dobrze wiedzieli, że ich miłość jest tym, czego szukali przez całe życie i czego już nigdy nie odnajdą u kogokolwiek innego. Dlatego też każdy dzień rozłąki był przepełniony smutkiem tęsknoty, a Kamil nie zamierzał się jej oddawać ani chwili dłużej. Gdy doczekał w końcu ostatniego dzwonka, pierwszy wybiegł z klasy, szybko zmienił buty w szatni i popędził w tak dobrze sobie już znanym kierunku - tam, gdzie mieszkała jego ukochana Jowita.
  Zuza szła za nim w pewnej odległości od momentu, gdy opuścił budynek szkoły, i odtąd obserwowała go już do końca dnia.

- Jak to - nie ma jej w domu?
- Myślałam, że ty mi powiesz, co się z nią dzieje - rzekła niespokojnie mama Jowity, stojąca w progu mieszkania. - Napisała mi, że będzie spać u koleżanki, a potem od niej pójdzie do szkoły i wróci dopiero dziś na obiad. Często jej się to zdarzało, więc nawet nie pytałam, u kogo się zatrzymuje. A dziś nie mogę się do niej w ogóle dodzwonić, cały czas włącza się poczta głosowa. Nie wiem, co się z nią mogło stać - kobieta załamała ręce, a w jej oczach zaszkliły się łzy rozpaczy.
  Kamila przejął dreszcz. Nie wyglądało to dobrze. Jowita nie mówiła mu ani nie pisała o tym, że wybiera się do jakiejkolwiek koleżanki. Zwykle przecież informowała go o takich szczegółach, a pamiętał przecież, że ostatniego wieczoru, gdy otrzymał od niej ostatnią tamtego dnia wiadomość, nie wspominała słowem o tym, że zamierza nocować poza domem.
  Właśnie... co takiego mu napisała?
  Kamil wyciągnął szybko komórkę, by sprawdzić treść najnowszej wiadomości od Jowity. Została odebrana poprzedniego wieczoru o godzinie 18.32. Brzmiała ona tak:
,,Idę coś załatwić na mieście, chyba będę zajęta do późna. Spotkamy się jutro w szkole."
  ,,A więc, myślał, nie mamy zielonego pojęcia, co się z nią stało". Stojąc wciąż w drzwiach, westchnął ciężko i podniósł wzrok na mamę Jowity.
- Lepiej niech pani zawiadomi policję - powiedział po chwili.

  Następne dni upływały Kamilowi w żółwim tempie. Cała szkoła szybko dowiedziała się o tym, że Jowita gdzieś zniknęła. Policja rozmawiała z dyrekcją szkoły, z kilkoma uczniami (w tym i z samym Kamilem) oraz nauczycielami. Bez skutku. Nikt nie miał pojęcia, co się z nią właściwie stało.
  Wielkim wsparciem w tym czasie okazała się Zuza. Kiedy jego koledzy oferowali jedynie nic nie znaczące poklepywania po ramieniu, a koleżanki - spojrzenia pełne współczucia zmieszanego z niezręczną świadomością niewiedzy, jak w takiej sytuacji należałoby z nim rozmawiać, Zuza naprawdę starała się wesprzeć go na duchu, jak tylko potrafiła najlepiej.
  Trzy dni po zniknięciu Jowity wracali razem do domu. Kamil, wpatrzony w ziemię, zastanawiał się głośno, jaki los spotkał jego dziewczynę.
- Jeśli naprawdę była zajęta gdzieś do późna, ktoś mógł napaść na nią w nocy, jak wracała do domu - mówił smutno. - Tak długo jej szukają, mam nadzieję, że nikt jej, nie daj Boże, nie zabił.
- Nie możesz cały czas się tym martwić - stwierdziła poważnie Zuza. - Takie myśli nie pomogą jej ani tobie.
- Jak mam się o nią nie martwić? - spytał ponuro. - Nikt nie wie, co się z nią dzieje, z nikim się nie skontaktowała od czasu, jak zniknęła... powiedz mi, jak ja się mam nie martwić?
- Może wpadniesz do mnie na chwilę na herbatę? - zaproponowała po chwili milczenia. - Nie pocieszę cię zanadto, ale może chociaż uda ci się nieco uspokoić przy czymś ciepłym. Mój dom jest w sumie wcześniej od twojego, tylko trzeba wcześniej do niego skręcić.
  Kamil zgodził się chętnie. W tak ciężkiej chwili potrzebował bratniej duszy, zwłaszcza że wszyscy dookoła, poza Zuzą, woleli go raczej zostawić w spokoju lub ofiarowali mu gesty pocieszenia, które nie miały w sobie krzty szczerości. Przy niej czuł się swobodniej - jej obecność i słowa pozwalały mu chociaż na chwilę złagodzić tęsknotę, niepokój i smutek wypełniający go bez przerwy już od kilku dni. Z jakiegoś powodu od strony Zuzy czuł więcej serdeczności, ciepła i wsparcia, niż od własnej rodziny.
,,Cóż, taka przyjaciółka to skarb", pomyślał.
  Zuza mieszkała sama, w małym domku z niewielkim ogródkiem. Otwierając furtkę wytłumaczyła mu, że jej rodzina mieszka w sąsiednim mieście, a ten budynek wynajmowali pewnemu starszemu panu, który umarł jakiś rok temu, dlatego też rodzice pozwolili jej mieszkać tu w czasie trwania roku szkolnego. Kamil musiał przyznać, że jej mieszkanie było niczego sobie - małe, ale przestronne, jak na dom dla jednej osoby, gustownie umeblowane, ze ścianami ozdobionymi tapetą w kwiatki. Zuza gestem zaprosiła go, by usiadł przy niskim, kuchennym stole, a sama zajęła się przygotowaniem herbaty.
- Ile słodzisz? - spytała.
- Dwie łyżeczki, poproszę - odparł.
  Po chwili przyniosła dwie filiżanki gorącej herbaty i postawiła na stoliku, po czym sama przy nim usiadła.
- Proszę. Pij, póki ciepła - zachęciła.
- Dzięki - odparł i pociągnął łyk. Herbata była wyjątkowo dobra i aż uniósł brwi z podziwu nad jej smakiem.
  Zuza, mrużąc oczy, uśmiechnęła się pod nosem.

  Przez następne kilka dni Kamil codziennie wpadał do domu Zuzy, by wypić z nią herbatę i porozmawiać o swych troskach. Wciąż nie było żadnych wieści o Jowicie. Zuza pocieszała go, jak umiała najlepiej, częstowała ciasteczkami i próbowała uspokoić przyjaciela na wszelkie możliwe sposoby.
- Ile to razy zdarzało się, że ktoś ginął na tydzień lub dwa, a potem nagle się odnajdował? Nie wiem, w co wpakowała się twoja dziewczyna, ale to, że jeszcze jej nie znaleźli, wcale nie musi oznaczać, że stało się jej coś bardzo złego. Cierpliwości. Zobaczysz, że w końcu się znajdzie.
- Chciałbym mieć twoją pewność siebie - Kamil popijał herbatę z wyrazem smutku na twarzy. - Żeby chociaż dała znać, że żyje, żebym mógł mieć nadzieję... ale tak, to nie bardzo wiem, jak mam to wszystko wytrzymywać...
- Dasz sobie radę - zapewniła Zuza. - Poczekaj tylko, aż Jowita się odnajdzie, a do tego czasu po prostu staraj się nie myśleć o tym za dużo. Już dość się zamartwiałeś do tego czasu, to nic ci nie da, a tylko mocniej przybije. Owszem, też się o nią niepokoję, ale nie można przecież bez przerwy skupiać się tylko na tym.
- Łatwo ci mówić - odrzekł kwaśno. - Ona jest moją dziewczyną. To niemożliwe, żebym przestał się przejmować tym, że nagle zniknęła i nikt nie widział jej już prawie od tygodnia, albo tym, że jej telefon jest cały czas wyłączony i nie kontaktowała się z nikim w żaden sposób od czasu, jak pisała do swojej matki. To nie jest coś, o czym możesz po prostu przestać myśleć i odłożyć na dalszy plan, Zuza.
- Wiem - odparła - ale jeśli będziesz żyć tylko tym niepokojem, w końcu zwariujesz. Nie daj się temu złamać, Kamil.
  Kamil wiedział, że chciała dla niego jak najlepiej, jednak nie mógł w żaden sposób dostosować się do jej rad. Poza tym nie lubił, kiedy Zuza mówiła w ten sposób. Jak mógłby przestać myśleć o Jowicie?
  Dopił więc swoją herbatę i pożegnał się szybko. Z jakiegoś powodu nie chciał dłużej z nią rozmawiać - to, jak spokojnie podchodzi do całej sprawy, zaczynało go powoli irytować.
  Następnego dnia nie poszedł do niej po szkole. Zamiast tego udał się prosto do domu. Zuza nie namawiała go na siłę. Zamiast tego upewniła się, czy Kamil faktycznie wrócił do swojego mieszkania.

  Minął okrągły tydzień od zaginięcia Jowity. Przez ostatnie dwa dni Kamil nie przychodził do Zuzy, a w szkole unikał jej, by nie wdać się znowu w rozmowę. Wciąż był zły na nią za jej przesadny optymizm w związku z tragedią, jaka stała się udziałem jego i rodziny jego dziewczyny. Choć chciał wierzyć, że jest bezpieczna i wkrótce się odnajdzie, słowa Zuzy, zachęcające, by przestał myśleć o swojej ukochanej, by nie popadać w coraz głębszą depresję, drażniły go i zasmucały jeszcze bardziej.
  W końcu Kamil przestał chodzić do szkoły. Rodzice nie protestowali, wiedząc, w jakim stanie jest ich syn. Niepokoiło ich tylko to, że cały pierwszy dzień przeleżał na swoim łóżku prawie bez ruchu i jadł jeszcze mniej niż do tej pory (od czasu zniknięcia Jowity apetyt mu nie dopisywał). On sam czuł się coraz gorzej. Obawa o swoją dziewczynę pogłębiała się, jednak zaczynał odczuwać również inny, nieokreślony niepokój. Coś cały czas nie dawało mu spokoju, jakby czuł się spragniony, ale nie mógł się napić. To uczucie obejmowało całe jego ciało i pogrążało w stanie podobnym do choroby.
  Jedenastego dnia po zniknięciu Jowity Kamil poszedł do Zuzy. Poczekał, aż w szkole skończą się lekcje, ubrał się w lekką kurtkę (zaczynała go bowiem trawić gorączka) i skierował swe kroki w stronę jej mieszkania. Gdy mu otworzyła, nie była zaskoczona jego widokiem.
- Wejdź - rzekła krótko.
  Gdy przygotowywała herbatę, zaczął opowiadać jej o swoim stanie.
- Jest coraz gorzej. Nie mogę przestać o tym wszystkim myśleć. Nie mogę przestać się o nią martwić. To mnie tak dobija.... ta bezsilność, ta niepewność, to wszystko... urwał, znękany, i czuł że zbiera mu się na płacz. W tym momencie Zuza postawiła przed nim filiżankę.
- Masz, napij się. Od razu zrobi ci się lepiej.
Kamil posłuchał. Zaczął sączyć powoli gorący płyn i oddał się błogiemu uczuciu ciepła, jakie wypełniało go od środka. Nie mógł się nadziwić, że jego przyjaciółka parzy tak wyśmienitą herbatę.
- Dzięki - powiedział w końcu.
-Ależ nie ma za co - uśmiechnęła się słodko.
  Odwzajemnił uśmiech. Ale nagle twarz mu stężała.
- Coś nie tak? - spytała zaniepokojona Zuza.
- Nie, nie... zakręciło mi się trochę w głowie - odparł Kamil cicho. - Idę skorzystać z toalety - dodał po chwili.
- Proszę. Jest tam, po lewej - wskazała mu kierunek.
- Dzięki - odparł i wziął jeszcze łyk herbaty, a potem wstał. Wrócił po kilku minutach, blady i spocony.
- Co ci jest? - spytała wystraszona.
- Źle się czuję - odparł słabo. - Muszę wracać do domu i się położyć.
- Odprowadzę cię - zaproponowała szybko.
- Miło z twojej strony - odrzekł z uśmiechem, którego nie dostrzegła.

  Następnego dnia Kamil wrócił do szkoły. Choć wciąż wyglądał niewyraźnie, zarzekał się, że czuje się dobrze i nie musi zostawać w domu. Zuza uradowała się, widząc go na korytarzu.
- Cieszę się, że już ci lepiej - rzekła z uśmiechem.
- Przepraszam za wczoraj - powiedział. - To chyba przez ten stres. Miałaś rację, nie mogę się aż tak bardzo przejmować, bo to zaczyna mnie powoli niszczyć. Z drugiej strony wciąż ciężko mi zachowywać spokój... - westchnął ciężko. Po chwili milczenia spytał:
- Mogę dzisiaj też do ciebie wpaść?
- Jasne - odparła Zuza z uśmiechem. - Jesteś zawsze mile widziany.
  Po szkole skierowali się ku jej domowi, rozmawiając po drodze, po raz pierwszy, nie o Jowicie, ale o codziennych, zwykłych sprawach: o zbliżających się wakacjach, o kolegach i koleżankach z klas obojga przyjaciół, o herbacie, która - ku uciesze Zuzy - bardzo Kamilowi posmakowała i której wypicia, jak zapewniał, nie mógł się doczekać. Szybko dotarli do znanego mu teraz dobrze mieszkania, gdzie, już bez zapraszania, usiadł od razu przy stole. Jego gospodyni wzięła się szybko do przygotowywania poczęstunku.
- Proszę - powiedziała, podając mu filiżankę gorącego napoju. - Z dwiema łyżeczkami cukru, tak jak lubisz.
- Wielkie dzięki - odrzekł. I zaraz dodał: - A masz może jeszcze te pyszne ciasteczka, którymi częstowałaś mnie niedawno? Chętnie zjadłbym kilka.
- Zaraz poszukam - odparła, i podeszła do kredensu. Gdy wróciła z pełnym talerzem wypieków, Kamil dopijał już swoją herbatę.
- Nie pij tak szybko, bo nie zmieścisz potem ciastek - rzekła, niby to surowo, ale z ciepłym uśmiechem.
- Nie przejmuj się, nic mi nie będzie. W ogóle to mogę prosić o dolewkę? - spytał.
  Zuza chętnie spełniła jego życzenie. Zaraz sama usiadła i również zaczęła popijać przygotowany przez siebie napój. Gdy zaczęli rozmawiać, ani się obejrzeli, jak minęła cała godzina. Czas zaczął upływać Zuzie bardzo szybko od czasu, gdy mogła gościć Kamila u siebie, rozmawiać z nim jak dobra przyjaciółka z przyjacielem, częstować go herbatą i smakołykami...
,,Jestem taka szczęśliwa", pomyślała z uśmiechem.
  W końcu gość pożegnał się i wyszedł. Przez chwilę obserwowała go bacznym wzrokiem przez okno, a gdy upewniła się, że jest już dostatecznie daleko, wyszła po cichu z domu i zaczęła go śledzić z pewnej odległości. Sądziła, że pójdzie prosto do domu. Myliła się jednak - Kamil skierował swoje kroki ku centrum miasta. Zaskoczona, zbliżyła się do niego i zaczęła uważniej przypatrywać się jego osobie. Zdziwiła się jeszcze bardziej widząc, że celem chłopaka był sklep zoologiczny. Po kilku minutach, w czasie których dziewczyna czekała za rogiem ulicy, bojąc się podejść zbyt blisko, zobaczyła, że nastolatek wychodzi, trzymając w ręku klatkę z jakimś gryzoniem.
,,Co to jest? Chomik? Za duże jak na chomika. Może szczur? Albo szynszyla?" - zastanawiała się.
  Gdy Kamil odszedł kawałek, Zuza zaczęła na powrót go śledzić. Tym razem jednak chłopak skierował się do domu. Wiedząc, że nie może go dłużej pilnować, dziewczyna wróciła do domu, zachodząc w głowę, dlaczego, ni tego, ni z owego, jej przyjaciel kupił sobie zwierzątko.

  Gdy następnego ranka Zuza spotkała Kamila w drodze do szkoły, ten od razu zaczął rozmowę słowami:
- Kupiłem sobie wczoraj białą myszkę. Jest śliczna. Patrzenie na nią naprawdę mnie uspokaja.
- Jak się wabi? - spytała dziewczyna, zadowolona z tego, że, wbrew jej obawom, najwyraźniej niczego przed nią nie zatajał.
- Nazwałem ją Zuta - odrzekł z uśmiechem.
- Żeby brzmiało tak, jak moje imię? No wiesz co... - żachnęła się Zuza.
- Nie martw się, nie jest nawet w połowie tak urocza jak ty - rzucił ni z tego, ni z owego.
  Dziewczynę momentalnie zatkało - jeszcze nigdy Kamil jej tak nie skomplementował. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, znów wracała jej dawna nieśmiałość. Przełamała ją jednak i roześmiała się perliście.
- Ty to jak czasem coś powiesz... - rzekła, nie bardzo jednak wiedząc, jak ciągnąć tą rozmowę. Jednak Kamil przejął inicjatywę.
- Tak sobie pomyślałem, że niegrzecznie tak cały czas wpraszać się do ciebie - zaczął. - Co ty na to, żebyśmy dzisiaj poszli na lody, do tej nowej lodziarni w centrum? A potem może do kina na jakiś film? Wiesz, żeby chwilę odpocząć od tej całej afery, i zająć umysł czym innym... i by pogadać trochę dłużej...
  Propozycja zaskoczyła Zuzę tak mocno, że przez dłuższą chwilę milczała, wpatrzona w dal. Tłumiona zdumieniem radość bardzo powoli przesączała się do jej umysłu, lecz w końcu opanowała ją całą, a na jej twarzy rozlał się śliczny, dziewczęcy uśmiech.
- Naprawdę? Chciałbyś gdzieś ze mną pójść? - zapytała żywo. - To znaczy, wiesz... - dodała już mniej pewnie. - Ja bardzo chętnie, ale czy to w porządku wobec...
- W porządku - przerwał jej. - Jowita nie chciałaby, bym siedział i zamartwiał się samotnie. Na pewno nie miałaby nic przeciwko. W końcu ty i ja jesteśmy przyjaciółmi, tak czy nie?
- Tak... masz rację. Ja bardzo chętnie gdzieś pójdę - odrzekła w końcu.
  Umówili się więc na siedemnastą po lodziarnią. W trakcie lekcji Zuza była zbyt podekscytowana, by skupić się na zajęciach, a w trakcie przerw siedziała w ławce i oddawała się marzeniom. Te z kolei wywoływały co i rusz mimowolny uśmiech na jej, promieniującej pięknem i optymizmem bardziej niż kiedykolwiek, twarzy.
  Po szkole znów wracali razem. Gdy dotarli do skrzyżowania, gdzie Kamil skręcał w stronę swojego mieszkania, a Zuza - w stronę swojego, pożegnali się ciepło i rozeszli się. Jednak po kilku krokach dziewczyna odwróciła się i zaczęła śledzić kolegę, aż nie upewniła się, że nie poszedł nigdzie indziej, tylko do swojego własnego domu. Kiedy przestąpił jego próg, poczekała jeszcze kilka minut, a gdy przekonała się, że jej przyjaciel nigdzie już raczej nie wyjdzie, odeszła powoli do swojego mieszkanka. Po drodze zaczęła podskakiwać, dając upust swojemu entuzjazmowi spowodowanemu zbliżającym się spotkaniem, które - na co gorąco liczyła -   miało szansę przerodzić się w prawdziwą randkę.
  Gdy tylko oddaliła się dostatecznie daleko, Kamil rozchylił odrobinę szerzej żaluzje zasłaniającej prawie całkowicie okno rolety. Następnie wyszedł pospiesznie na zewnątrz i zaczął śledzić Zuzę.

  Gdy w końcu jego cel zniknął za zamkniętymi drzwiami swego mieszkania, Kamil stanął na rogu ulicy, gdzie mógł obserwować dom Zuzy, tak by nie można go było dojrzeć z  jego okna. Zerkał nań co jakiś czas, by sprawdzić, czy dziewczyna gdzieś nie wychodzi albo czy porusza się w oknie. Przez pewien czas była w nim widoczna - krzątała się w kuchni i zmywała naczynia. W końcu wyszła z niej i poszła w głąb mieszkania. Przez pół godziny śledzący ją nastolatek zerkał co jakiś czas, czy znów się tam nie pojawi, a gdy tak się nie stało, podszedł powoli do furtki, przeskoczył ją i obszedł domek Zuzy dookoła. Zaglądał ostrożnie we wszystkie okna, ale dziewczyny nie był widać w żadnym z nich. To oznaczało, że musiała się znajdować w jedynym pomieszczeniu, do którego podczas swych licznych u niej wizyt nigdy nie zaglądał - w piwnicy.
,,Całe szczęście, że o tej porze prawie nikt nie chodzi tą ulicą", pomyślał, spoglądając na zegarek. Była szesnasta, a więc została jeszcze godzina do umówionego spotkania z Zuzą. Znając ją wiedział, że ma w zwyczaju przygotować się do wyjścia z domu na pół godziny przed jego opuszczeniem, a więc miał jeszcze chwilę czasu, zanim dziewczyna wróci do głównej części mieszkania. Mimo to wiedział, że musiał działać szybko. Wyciągnął z kieszeni portfel, a z niego wydobył kartę kredytową. Mało kto wiedział o tym, że Kamil miał wprawę w otwieraniu zamkniętych na zamek drzwi - często uciekał się do tego, by niepostrzeżenie wkradać się do domu zaskakiwanej tym za każdym razem Jowity. Wspomnienie tego, jak w takich sytuacjach jej oburzona twarz zmieniała szybko wyraz na roześmiany, a jego dziewczyna kwitowała całe zdarzenie słowami ,,ty głuptasie" zabolało go, ale nie tracił czasu na rozrzewnianie się. Po chwili wytężonego wysiłku mieszkanie Zuzy stanęło otworem. Wszedł do środka po cichu, rozglądając się uważnie na wszystkie strony.
  Dziewczyny faktycznie nie było w żadnym z pokoi. Przeszukał je bardzo dokładnie, szukając wszelkich podejrzanych oznak, jednak nic nie rzuciło mu się w oczy. Wtedy ostrożnie otworzył drzwi do piwnicy. Światło na dole było zapalone. Zaczął schodzić schodami najciszej, jak tylko potrafił, jednak gdy był w połowie drogi, ujrzał, że na dole nie było nikogo. Mimo to zszedł tam i począł bacznie się rozglądać. Wówczas usłyszał przytłumiony śmiech i serię dziwacznych trzasków dobiegających jakby spod ziemi.
  Kamil zaczął gorączkowo przeszukiwać piwnicę w nadziei znalezienia czegoś, co pomogłoby mu dostać się do - jak podejrzewał - ukrytego pod podłogą pomieszczenia. Przesuwał po kolei wszystkie pudła, aż w końcu, pod jednym z nich, zauważył wąski otwór, a w nim drabinę. Prowadziła dość głęboko, więc nie mógł dojrzeć, co jest na samym dole, nie schodząc tam. Postanowił więc zaryzykować. Wszedł do dziury w podłodze, złapał się drabiny i zaczął po cichu schodzić coraz niżej.
  W końcu znalazł się u sufitu niskiego, słabo oświetlonego pomieszczenia, dzięki czemu mógł obserwować z góry to, co działo się w środku. Zamarł i wstrzymał oddech, a jego źrenice momentalnie zwęziły się mimo panującego półmroku, bowiem to, co ujrzał, wstrząsnęło nim do głębi.
  Odwrócona plecami do drabiny stała Zuza, trzymając w ręku skórzany bicz, którym smagała przywiązaną za szyję i wszystkie kończyny do dziwnej, wąskiej, drewnianej konstrukcji leżącą na brzuchu, rozebraną do naga Jowitę. Na plecach, pośladkach, nogach oraz rękach bitej i wrzeszczącej z bólu, zakneblowanej dziewczyny czerwieniły się liczne, krwawe pręgi. Znęcająca się nad nią nastolatka zanosiła się co jakiś czas śmiechem i mamrotała po cichu. Kamil zdołał posłyszeć niektóre z jej słów:
- Dzisiaj wybieram się z nim na randkę. Randkę! Jesteś zazdrosna... jesteś cholernie zazdrosna, co? Przyznaj... Boli cię z zazdrości, tak? Boli cię?! - smagnęła Jowitę po głowie, co wywołało głośniejszy, choć wciąż zduszony przez knebel, bolesny krzyk. - Tak samo bolało mnie przez te wszystkie miesiące, jak miałaś go dla siebie... po tym, jak mi go zabrałaś. Teraz masz za swoje! Teraz on jest coraz mniej twój, a coraz bardziej mój! Teraz jestem tego pewna! On już jest mój! Tylko mój! Tylko mój! - zaczęła bić ją coraz szybciej, zanosząc się od straszliwego, diabelskiego śmiechu.
- Przegrałaś, Jowita, to już twój koniec! Niedługo zdechniesz, a wtedy już nikt nigdy cię nie odnajdzie, a ja zajmę się Kamilem, jak należy. Ale póki co... niech cię jeszcze trochę poboli! Nie zaszkodzi ci! Nigdy nie byłaś ciekawa, jak to jest mieć złamane serce? Ja wiem! I to nie boli nawet w połowie tak mocno, jak moje małe podziękowanie dla ciebie! Ale w sumie i tak całkiem nieźle to oddaje! I jak? Przyjemnie ci? Co?!
- Przestań - powiedział nagle Kamil, schodząc z drabiny i prostując się.
  Zuza zamarła. Przestała bić Jowitę i opuściła ręce. Następnie odwróciła się energicznie i jakby wesoło. Jej twarz oraz całe ubranie z przodu były umazane krwią.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytała zdziwiona, bez cienia wrogości czy agresji w głosie, w którym brzmiało z kolei czyste, niewinne zaskoczenie.
- To ja powinienem raczej zapytać: skąd się tu wzięła Jowita? - Kamil ledwo pohamowywał wściekłość, ale starał się zachować spokój i opanowanie.
- To nie jest ważne - odrzekła niedbale Zuza, bawiąc się dłonią uchwytem od bicza. - To sprawa pomiędzy mną a nią.
- Co ty wygadujesz?! To również moja sprawa! - wrzasnął, tracąc panowanie nad sobą. - Porywasz ją, przetrzymujesz u siebie w domu tyle dni, torturujesz ją! A ona jest przecież moją dziewczyną! Jak możesz twierdzić, że to nie jest moja sprawa?! No więc - skąd ona się tu wzięła?!
- Sama tu przyszła - odrzekła niechętnie. - Wystarczyło, że poprosiłam, by pomogła mi w ,,bardzo ważnej sprawie" i spotkała ze mną na mieście. Dalej łatwo było ją zaciągnąć do mnie.
  Kamil dyszał z wściekłością, jednak nie odzywał się ani słowem. Zuza patrzyła na niego tępo.
- Jak się domyśliłeś? - zapytała w końcu po chwili milczenia.
- Kiedy przestałem przychodzić do ciebie - zaczął, już spokojniej - zacząłem się czuć coraz gorzej, nie tylko psychicznie, ale też fizycznie. Martwiłem się o Jowitę, to prawda, ale to było coś jeszcze. Z tym że nie miałem pojęcia co. Aż w końcu, gdy poszedłem znów do ciebie na herbatę, od razu poczułem się lepiej. I wtedy zrozumiałem. - Schował rękę w kieszeni, a następnie wyciągnął z niej fiolkę z jakimś białym proszkiem. -  Następnego dnia, jak szukałaś ciastek, przelałem trochę herbaty i wziąłem ją do domu, by coś sprawdzić. Po odparowaniu wody, oprócz cukru zostało coś jeszcze. Wykorzystałem więc Zutę, by sprawdzić, jakie działanie ma ten gorzki specyfik. W każdym razie podziwiam cię. Nie wiem, czego jeszcze dodawałaś do herbaty, że nie było czuć tego gówna, które wpędziło moją biedną myszkę w kociokwik. Naprawdę liczyłaś na to, że możesz mnie w ten sposób zniewolić?
- Tylko na początku, kiedy wciąż byłeś ode mnie tak daleko... sądziłam, że tak chętniej będziesz do mnie przychodził, wiedząc, że u mnie będziesz czuł się lepiej... nawet jeśli to tylko tak podświadomie... - bąknęła zmieszana Zuza. To zmieszanie jeszcze bardziej rozsierdziło Kamila, który wrzasnął:
- Robiłaś to wszystko, by mnie wyrwać Jowicie?! Żebym związał się z tobą, gdy jej zabraknie?! Te wszystkie prochy, te podstępne, przymilne rozmowy, te łażenie za mną?! Co, myślałaś, że niczego nie zauważyłem? - spytał, widząc zdumienie na jej twarzy. - Gdy się zorientowałem, że coś tu jest nie tak, zacząłem nosić ze sobą małe lusterko. Wyraźnie było w nim widać, jak za mną łazisz. Przez okno sklepu zoologicznego widać cię było jak na dłoni. Dzisiaj też, jak stałaś pod moim domem. Wszystko widziałem. I to tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że kombinujesz coś bardzo, bardzo złego.
- Po prostu... chciałam sprawdzić, czy nie spotykasz się... z kimś innym... no i czy mnie nie podejrzewasz, idąc na przykład na policję czy gdzieś... - Zuza starała się wytłumaczyć, jednak zrozumiała, że przez to tylko mocniej się pogrąża, więc zamilkła. Kamil wciąż dyszał ciężko.
- Jak mogłaś jej coś takiego zrobić - szepnął w końcu z wściekłością. - Jak mogłaś zrobić to Jowicie? Jak mogłaś coś takiego zrobić mnie, skazując mnie na ten ciągły strach i niepokój? Czy ty masz nie po kolei w głowie?
- Nie, Kamil - odrzekła cicho. - Ja po prostu cię kocham.
  Milczał przez chwilę, rozerwany pomiędzy złością a zdumieniem. W końcu Zuza puściła bicz, który upadł na podłogę, i zaczęła powoli do niego podchodzić. Sięgnął do kieszeni, by wyjąć schowany tam scyzoryk, jednak zamarł. Okrwawiona dziewczyna, idąc wciąż w jego stronę, zaczęła się rozbierać. Najpierw zdjęła koszulkę, potem opuściła spodnie, które po chwili zostawiła za sobą. W końcu podeszła do niego, będąc w samej bieliźnie, i objęła go, wciąż osłupiałego, nie wiedzącego, jak zareagować na taki obrót zdarzeń.
- Ja cię naprawdę kocham, Kamil - szepnęła zmysłowo. - I pragnę cię z całego serca.
  Wiedziała, że nie może już dłużej się powstrzymywać. Zachowywać się naturalnie przez te wszystkie dni i powstrzymywać swoje żądze, gdy ze sobą rozmawiali i pili herbatę w jej domu - to  było jeszcze trudniejsze, niż przełamanie kryzysu, który przeżywała pół roku temu. Teraz, gdy i tak wszystko się wydało, nie starała się już dłużej tłumić swych emocji. Przytulała się do niego coraz ciaśniej, jej piersi naciskały na jego koszulę coraz mocniej, a jej wciąż zakrwawiona twarz, którą również wtulała w jego ciało, zostawiła na jasnej koszuli chłopaka czerwone ślady. Nagle jedna z jej dłoni oderwała się od jego pleców, które do tej pory ściskała oburącz. Kamil poruszył się, ale było już za późno - poczuł, jak cienka igła wbija się mu w nogę.
- Trzeba było patrzeć mi na ręce, a nie na cycki - szepnęła, uśmiechając się i mrużąc oczy w wyrazie triumfu.
  Chłopak upadł na podłogę. Mgła zaczęła spowijać mu oczy, czuł, że traci powoli władzę nad swoim ciałem, że nie jest w stanie mówić, i zdawało mu się, że spada coraz głębiej i głębiej.
- Morfina zmieszana z kilkoma drobnymi niespodziankami ode mnie - rzekła słodko. - Nawet nie wiesz, jak ciężko było zdobyć taką mieszankę. - Upuściła figlarnie strzykawkę na podłogę, a następnie zdjęła stanik oraz majtki, i zaczęła go rozbierać. Zdjęła mu spodnie, a później przeszła do rozpinania koszuli. Kamil czuł niewyraźnie, że musi coś zrobić, ale myślenie przychodziło mu z największym trudem. Wtem zauważył strzykawkę. Zuza, zajęta rozpinaniem guzików, nie zauważyła, jak sięgnął ręką po upuszczony przez nią przedmiot. Wiedział, że ma tylko jedną szansę. Pociągnął za strzykawkę i nabrał do niej trochę powietrza. Zamierzył się i wbił igłę.
  Jednak był zbyt zamroczony, by trafić tam, gdzie powinien.
  Nagle Zuza dostrzegła ruch jego ręki. Odwróciła szybko głowę w stronę jego dłoni, zaciskającej się na strzykawce, której igła była wbita w żyłę na nodze Kamila - tuż obok jej biodra.
- Cóż, nie trafiłem - szepnął ostatkiem sił i nagle uśmiechnął się blado.
- Przecież tam już nic nie by... - Zuza urwała w pół zdania. Zauważyła, że Kamil dociska strzykawkę, wpompowującą do jego krwiobiegu bańkę powietrza. Zbladła i zerwała się na równe nogi.
- Co ty robisz?! Kamil! Co ty wyprawiasz?! - wrzeszczała, a w jej głosie brzmiała panika. Jednak on już jej nie słyszał. Po chwili jego twarz stężała, zrobiła się biała jak płótno, a on sam wydał ostatnie, ciche westchnienie. I umarł.
  Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza, zakłócana tylko cichym sapaniem stojącej nad zwłokami Zuzy. Jednak po chwili z jej gardła wydobył się dziki wrzask:
- Nie!!!
  Zaczęła rzucać się po całym pokoju, tłukła rękoma o ściany, krzyczała z całych sił, ale nie mogła się w żaden sposób uspokoić. W końcu na jej twarzy wyraz przerażenia i rozpaczy ustąpił czystej, palącej nienawiści. Skierowała się w stronę Jowity i przewróciła ją na plecy. Następnie wzięła bicz i zaczęła bić ją z całej siły po głowie, brzuchu, piersiach, łonie, rękach, nogach... Katowała ją bezlitośnie, ochlapując swoje własne ciało jej krwią, tryskającą z pojawiających się szybko na Jowicie czerwonych smug. Torturowana dziewczyna wrzeszczała, lecz jej krzyk, zagłuszany przez knebel, był praktycznie niesłyszalny na tle dzikiego ryku Zuzy, wyładowującej na swojej ofierze frustrację, rozpacz i wzmożoną teraz niewyobrażalnie nienawiść do rywalki. Po kilku minutach twarz Jowity nie przypominała już twarzy człowieka, a jej biust, po którym oprawczyni biła najczęściej, zmienił się w krwawą, poszarpaną masę. Ból, jaki odczuwała, był nie do zniesienia, jednak nie mogła zemdleć, choć modliła się o to z całych sił. O to, by zemdleć, albo by w końcu umrzeć. Ta druga modlitwa spełniła się kilka minut później - po którymś z kolei uderzeniu w brzuch oczy wybałuszyły się jej, a następnie zgasły i zastygły, wpatrzone w ciemny sufit. Przestała krzyczeć, a jej ciało, wciąż bite przez Zuzę, która nie zauważyła jej śmierci, momentalnie przestało się spinać pod wpływem wymierzanych mu ciosów i oklapło.
  Dopiero po chwili do Zuzy dotarło, że Jowita już nie żyje. Nie usatysfakcjonowało jej to, bynajmniej - zaczęła znów miotać się i wrzeszczeć z jeszcze większą rozpaczą. Próbowała odegnać ją, maltretując jeszcze bardziej zwłoki swej rywalki, jednak nie dawało jej to satysfakcji ani ukojenia. W końcu rzuciła się na podłogę ze spazmatycznym szlochem.
- Kamil! Kamil! - jęczała głucho, łykając słone łzy.

  Gdy inspektor policji obejrzał zdjęcia z miejsca zbrodni, do którego zostali wysłani  parę dni temu, skrzywił się mimowolnie. Chociaż był tam osobiście i w swoim życiu widział wiele nieludzkich widoków, ten wstrząsał nim za każdym razem, gdy wracał do niego myślami lub spoglądał na fotografie. Jego koledzy, którzy przybyli tam na prośbę dyrekcji szkoły, zaniepokojonej tym, że kolejna uczennica przestała przychodzić na lekcje, a wszelki kontakt z nią zaniknął, znieśli to jeszcze gorzej. Nie znaleźli co prawda dziewczyny, o którą im chodziło, odnaleźli natomiast ciało chłopaka, który również zniknął w tajemniczych okolicznościach, mniej więcej w tym samym czasie, co ta cała Zuzanna. Oprócz tego dziś rano patolodzy zidentyfikowali zwłoki zmasakrowanej dziewczyny, odnalezionej w piwnicy wraz ze świętej pamięci Kamilem, który zmarł na skutek zawału wywołanego wstrzykniętym do krwiobiegu powietrzem. Inspektor westchnął ciężko. Nie widział w tym wszystkim krzty sensu.
  Dlaczego najpierw zniknęła jedna dziewczyna, a następnie jej chłopak wraz z jakąś inną nastolatką, która zdawała się przetrzymywać i torturować tą pierwszą? Czy ta Zuzanna była o niego zazdrosna? Jeśli tak - czemu zabiła tamtego Kamila? A może to nie ona? Bo w sumie - jaki miałaby w tym cel?
  Westchnął ponownie i poszedł zapalić papierosa. Cieszył się, że nie musiał osobiście zajmować się pościgiem za Zuzanną. Choć wiedział, że nie ucieknie daleko, i złapanie jej byłoby bułką z masłem, nie chciał mieć z tym do czynienia. Dość już miał problemów z tym całym podwójnym morderstwem. Wciąż wracał myślami do ostatniego wieczoru, kiedy to rozmawiał z rodzicami tych wszystkich dzieci - z każdymi, oczywiście, z osobna. A to zajęło mu dostatecznie dużo czasu i energii, by nie miał teraz już sił zajmować się tą smarkulą. Ale wiedział, że w końcu ją dorwą. ,,Takie bezmózgie, pchane emocjami smarkacze są zbyt głupie, by uciec" - pomyślał. I westchnął po raz trzeci, wrzucając niedopałek do popielniczki.
5
No to napisałem opowiadanie. Have fun.
PS: doublepost, bo nie mieści mi się całe w jednym poście. Niech moderacja mi wybaczy. xD 

Wioska nocą była cicha i spokojna, jeśli nie liczyć odległych grzmotów oraz rozbłysków wywoływanych walką daleko w górze, na orbicie planety. Na powierzchni jednak nie działo się nic szczególnego - otoczona ze wszystkich stron górami, mała osada w przytulnej kotlinie cieszyła się jeszcze wolnością od horrorów wojny, której mieszkańcy nie rozumieli i z której tak do końca nie zdawali sobie nawet sprawy. Wszystko, co do nich z niej docierało, to te przedziwne światła na nieboskłonie i odgłosy walk prowadzonych na tyle nisko przez nurkujące z przestrzeni kosmicznej statki, by ryki ich pocisków dostawały się przez całą atmosferę aż do nich. Były to jednak na tyle rzadkie zjawiska, że wieśniacy nie zaprzątali sobie nimi specjalnie głowy, a jedynie modlili się usilniej do Imperatora, by odegnał te złowróżbne znaki z nieba.
  Jako że osada położona była na na tyle niekorzystnym strategicznie i trudno dostępnym terenie, chwilowo żadna z armii nie usiłowała zająć jej obszaru, co zapewniało nieświadomym własnego szczęścia ludziom możliwość prowadzenia normalnego, niczym niezakłócanego życia. W tej chwili wszyscy spali głęboko snem sprawiedliwych, ufni w potęgę ich boga - Imperatora Ludzkości - oraz głęboko zapewnieni o tym, że cokolwiek złego by na nich nie spadło, on obroni ich swą mocą i potęgą przed najgorszym nawet przeciwnikiem. W pewnym sensie bitwa prowadzona tysiące kilometrów nad ich głowami potwierdzała ich przypuszczenia, choć - oczywiście - nie wiedzieli, że te wszystkie dziwaczne grzmoty i błyski są nie tylko wywoływane przez siły zła, o których odegnanie tak usilnie się modlili, ale również przez strażników Imperium, wojowników Świętej Terry, przelewających własną krew, by ci niedawno odzyskani obywatele z tej odszukanej kilka lat temu planety na dole, do których nie dotarł jeszcze nawet postęp technologiczny, mogli spać w swoich łóżkach bez obawy o to, czy jutro z nich wstaną.
  Coś jednak zaniepokoiło zwierzęta w gospodarstwach. Przez wioskę przeleciał jakby złowieszczy wiatr budzący psy w budach i bydło w oborach. Cały żywy inwentarz poruszał się niespokojnie w obrębie podwórek oraz budynków gospodarskich, tak, że przez chwilę cała wieś wręcz szumiała od ich postękiwań, jęków, skrzeków i innych zwierzęcych odgłosów. Nie zbudziło to, o dziwo, ani jednego człowieka, przeciwnie - w tej właśnie chwili ich sen zdawał się być twardszy niż dotychczas, tak, że nawet gdyby w środku osady wylądował pluton imperialnych gwardzistów, prawdopodobnie nie przerwałoby to słodkiego letargu wieśniaków. Coś dziwnego i niepokojącego zdecydowanie przetoczyło się wówczas przez kotlinę, jednak nad rankiem już nic nie wskazywało na to, by ta noc różniła się czymkolwiek od pozostałych.

- Meth, najwyższy czas, żebyś wydoił krowy.
- Potem, mamo - odparł sennie dziewięcioletni chłopiec, leniwie snujący się po chałupie, próbujący bezskutecznie rozbudzić się po pobudce o bladym świecie.
- Potem zapomnisz, a zresztą masz jeszcze wiele innych rzeczy do zrobienia. Na przykład przywiezienie drew z lasu i posprzątanie obory. Bierz wiadro na mleko i nie marudź! - matka spojrzała groźnie na syna.
  Z wyrazem wielkiej niechęci na twarzy, Meth wziął naczynie w rękę i wyszedł bez słowa na podwórko. Chłodny wiatr od razu pozbawił go całej towarzyszącej mu senności, jednak wcale go to nie ucieszyło. Nie lubił wykonywania tych wszystkich prac gospodarskich, do których zmuszali go rodzice. Nie znosił władczych rozkazów mamy spychającej na niego połowę zajęć domowych oraz większości obowiązków związanych z żywym inwentarzem, nie mógł również znieść suchych poleceń ojca dotyczących pomocy na roli czy też uczestniczenia w zwózce drewna z pobliskiego lasu. Nawet jak na swój wiek był bardzo dziecinny i nie rozumiał potrzeby wykonywania tylu różnych rzeczy. Pechowo był jedynym synem, więc siłą rzeczy musiał wziąć na siebie bardzo dużo pracy, chociaż nie starał się nawet zauważyć, że jego rodzice tak naprawdę robią jeszcze więcej. Ta wiedza pewnie i tak nie zmieniłaby poglądu Metha na tą sprawę - nie znosił pracowania jak pospolity parobek.
  Kiedy szedł w stronę obory, dostrzegł po drugiej stronie płotu dzielącego jego podwórko od sąsiedniego gospodarstwa małą dziewczynkę. Pomachał do niej i krzyknął wesoło, a ona, zauważywszy to, z uśmiechem odwzajemniła powitanie. Była to Saya, najlepsza przyjaciółka Metha. Saya miała tylko siedem lat, jednak dojrzałością zdecydowanie przewyższała swego starszego kolegę. Cechowała ją wielka życzliwość, uczynność i chęć do pomocy, a szczególną sympatią obdarzała właśnie swojego buntowniczego sąsiada. Dobrze wiedziała, jaki jest on z charakteru, nie przeszkadzało jej to jednak, gdyż dorastając z nim od dzieciństwa zdążyła się do tego przyzwyczaić i jak mało kto potrafiła powstrzymać złe humory chłopca, nie prawiąc mu przy tym żadnych kazań, ale głównie słuchając i pocieszając. Ta niezwykła, uspokajająca zdolność była głównym powodem wielkiej sympatii chłopca do niej - dopiero przebywając z nią czuł się naprawdę rozumiany.
- Jak się masz? - zagadał, podchodząc do płota.
- Dobrze, a ty? - spytała.
- Daj spokój, matka znowu nie daje mi chwili odpoczynku. Ledwo wstałem, a muszę iść doić krowy.
-Hmmm... nie smuć się, jak skończysz, to się pobawimy, dobrze?
Ucieszony Meth chciał już coś odpowiedzieć, kiedy z okna jego domu wychyliła się matka i wrzasnęła:
- Pójdziesz w końcu doić te przeklęte krowy czy nie?!
- Idę, mamo, nie musisz mi powtarzać! - warknął niegrzecznie chłopiec, po czym zmieszał się trochę, że zwrócił się do rodzicielki w takim tonie przy najlepszej przyjaciółce.
- Przepraszam, ja... muszę iść...
- Nie szkodzi, rozumiem - szepnęła Saya i uśmiechnęła się. - Przyjdę potem do ciebie i pomogę ci uprzątnąć oborę, dobrze?
Nawet nie zapytał się, skąd wiedziała, że miał dzisiaj posprzątać w oborze, ale odwzajemnił uśmiech i mrugnął porozumiewawczo. To wystarczyło jej za odpowiedź.
- Przyjdź za jakieś dwie godziny, po dojeniu muszę iść przywieźć jeszcze drew z lasu.
Pokiwała głową i wysłała mu kolejny, promienny uśmiech. Pomachała znów i pobiegła w stronę swojego domu, a on z kolei skierował swe kroki ku zagrodom dla bydła.
  Gdy doił po kolei krowę za krową, rozmyślał nad tym, dlaczego jego życie jest takie niesprawiedliwe. Choć bunt jest dla dzieci raczej normalny, Meth był wybitnie buntowniczym chłopcem i od zawsze narzekał na ilość obowiązków, zmęczenie nimi i brak widocznej wdzięczności ze strony jego rodziców. Oczywiście wyolbrzymiał to wszystko, niemniej jednak lubił ponarzekać w samotności, gdy nie było w pobliżu ani mamy, ani taty, ani nawet Sayi - jakkolwiek przy niej nieco się uspokajał, bez niej od razu wracał mu jego marudny, buntowniczy humor.
  Nie to, że nie kochał swych rodziców. Kochał, i to mocno, jednak gdy się zawziął, bo otrzymał kolejną porcję ciężkich obowiązków, nie krył swojej niechęci, złości, a nawet zawiści do nich. Oczywiście w końcu i tak musiał robić to, co mu mówili, nawet jeśli miałoby się to stać po karczemnej awanturze, do których często dochodziło. W głębi duszy czuł jednak pragnienie dokonania czegoś większego, niż żmudne powtarzanie tych samych, codziennych obowiązków w gospodarstwie.
  Wydoiwszy wszystkie krowy i przelawszy mleko do skopków, Meth poszedł do szopy i wyciągnął z niej mały wózek na drewno. Trzymając za uchwyt wyciągnął go, a następnie podążył z nim w stronę pobliskiego lasu.
  Nie wiedział, że z daleka obserwują go czyjeś uważne oczy.

  Idąc przez ciemny bór sosnowy chłopiec podjął znów rozmyślania o ciężkim losie jedynaka. Podskakujący na wyboistej drodze mały wóz ciążył mu niemiłosiernie, pomimo że był jeszcze całkiem pusty. Potykając się co chwila o korzenie drzew ciągnących się na obrzeżach ścieżki, przeklinał po cichu tak, jak czasem robił to jego tata, gdy był bardzo zły. Jego serce wypełniała czysta gorycz oraz niechęć do pracy i własnych rodziców, spychających na niego tyle ciężkich prac.
- Na Imperatora, niechby ich... już ja im... jak mogą... - mruczał ze złością, szarpiąc raz po raz wózek, który co chwila klinował się w co większych zagłębieniach.
  Po kilkunastu minutach Meth dotarł na polanę, gdzie jego rodzina składowała na wielkim stosie równo wyciosane kawały drewna. Nie pamiętając jakby, że przygotowanie ich spoczywało wyłącznie na jego ojcu, a on miał tylko przywieźć do domu już gotowe szczapy, chłopiec nachmurzył się jeszcze bardziej i z wielkim ociąganiem zaczął załadowywać opał.
- Jak ja to teraz przywiozę z powrotem? - mówił do siebie markotnym tonem. - Już samo przytaszczenie wózka tutaj było wyczerpujące, a teraz...
  Urwał nagle w pół słowa. Dziwny dreszcz przeszedł go po plecach. Był pewien, że usłyszał za sobą cichy, niski pomruk, od którego włosy stanęły mu dęba. Przestraszony tajemniczym odgłosem odwrócił się energicznie i spojrzał w stronę, z której zdawał się go słyszeć.
- Kto tam? - zapytał głośno roztrzęsionym tonem?
- Młody człowieku z krwi i ciała - niski głos przemówił do niego z ciemnych zarośli. - Nie obawiaj się, bo nie masz czego. Przybyłem do ciebie w przyjaznych zamiarach i nie mam zamiaru cię krzywdzić. Oto ja - Gathrabal, wysłaniec Najwyższego - przychodzę do Ciebie.
Na te słowa zza drzew wyszła majestatycznie wielka, śnieżnobiała krowa o mądrym spojrzeniu i dumnej posturze. Widok gadającego zwierzęcia nie uspokoił Metha, bynajmniej - przeraził się jeszcze bardziej i, gotując się do ucieczki, szepnął:
- Co to jest, na Imperatora?
Krowa przystanęła i uśmiechnęła się do niego.
- Widzę, że nie ufasz mi, młodzieńcze - rzekła. - Powiedz mi więc, jak mam ci udowodnić moje dobre intencje?
  Chłopiec zawahał się. ,,Faktycznie, myślał z typową dla siebie dziecięcą naiwnością, gdyby to stworzenie chciało mi zaszkodzić, już dawno by to zrobiło tak, że nawet bym nie zauważył". Wyciągnął więc drżącą rękę, wskazał na kupę drzewa i powiedział:
- Nie jesteś zwykłą krową, musisz mieć jakąś magię. Pokaż mi, że to żadna kiepska sztuczka, i spraw, żeby ten wózek załadował się drewnem.
Krowa uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nagle Meth podskoczył i krzyknął, bo oto nagle tam, gdzie sobie zażyczył, pojawiło się mnóstwo drewna. Nie mogąc pozbyć się wszystkich swych obaw, zaczął znów pytać tajemniczego przybysza:
- Skąd się tutaj wziąłeś, i dlaczego wyglądasz jak krowa? Co to za heretyczka sztuczka? I czego chcesz ode mnie?
- Masz wiele pytań, chłopcze, pozwól więc odpowiedzieć mi na nie po kolei - rzekł Gathrabal. - Jak widzisz, nie jestem zwyczajną krową. Zawdzięczam moją potęgę samemu Imperatorowi, który wejrzał na tak nędzne stworzenie, jakim jestem, zesłał mnie, swego anioła, obdarzył materialnym ciałem o niepozornym wyglądzie krowy i obdarował wielką mocą. Zostałem więc wybrany przez największego z wielkich, by wcielić w życie jego życzenie, które łaskawie do mnie skierował.
  Meth oniemiał z wrażenia. Łatwo uwierzył w słowa, które usłyszał, chociaż do tej pory nawet wioskowy kapłan, który wygłaszał do nich tak wiele pełnych natchnienia kazań, nie pokazał jeszcze nigdy żadnej pochodzącej od Imperatora mocy. Tym większy podziw miał do boskiego niemal stworzenia, które twierdziło, że otrzymało takową od niego samego, i w dodatku zostało mu objawione pragnienie Obrońcy Ludzkości, ba, było przez niego osobiście wysłane w celu jego spełnienia.
- S-sam wielki Imperator obdarzył cię tymi mocami?! - wykrzyknął zdumiony. - Co w takim razie zostało ci objawione? Jakie jest jego życzenie?
Przez chwilę Gathrabal nie odzywał się, jakby namyślając się nad czymś usilnie, aż w końcu powiedział poważnym tonem:
- Muszę uratować ten świat przed zagładą.

  W drodze powrotnej wóz wydawał się Methowi lżejszy, niż gdy ciągnął go do lasu. Towarzystwo niesamowitego stworzenia, jakim bez wątpienia był Gathrabal, dodało mu jakby nowej energii i pozwoliło zapomnieć zupełnie o wcześniejszym narzekaniu.
- Czyli te wszystkie dziwne światła i odgłosy mają związek z wojną o nasz świat?
- W rzeczy samej - potwierdziła krowa, idąc tuż obok chłopca. - Jego wrogowie usiłują wyrżnąć strażników porządku na tej planecie, a następnie zmienić ją w piekło. Wszystko z powodu ukrytej na niej broni, która może przesądzić o losach całego Imperium.
- Broni? Jakiej broni? - spytał ciekawie Meth.
- Mówię o Dziale Tytana ukrytym głęboko pod ziemią. O bardzo wielkim i bardzo potężnym Dziale Tytana.
  Chłopiec otworzył szeroko buzię ze zdumienia. Choć obywatele jego planety, a tym samym również mieszkańcy wioski nie mieli pojęcia o zaawansowanej technologii, to dotarły do nich legendy o największych jednostkach bojowych, jakie zostały kiedykolwiek ukute w marsjańskich kuźniach. Wyobrażał sobie je jako olbrzymów z metalu, miotających z doczepionych do nich gigantycznych armat ogniste kule zdolne niszczyć całe miasta jednym pociskiem. Nic dziwnego więc, że nawet na nim jako tak niewiele rozumiejącym chłopcu z niedoedukowanej społeczności, informacja ta zrobiła ogromna wrażenie.
- Słyszałeś może o Herezji Horusa, chłopcze? O Chaosie i demonach Tzeentcha?
- Niezbyt dokładnie... nic nie wiem o Chaosie, o samej Herezji słyszałem tylko tyle, ile nauczał nas kapłan... - bąknął młodzieniec.
- Dawno, dawno temu - zaczął opowiadać Gathrabal, jakby nie zważając na jego słowa -  na tej planecie stacjonował oddział Space Marines z zakonu World Eaters. Strzegli oni Działa, którego rozmiary były imponujące nawet jak na strukturę tego typu. Działo to, choć w pełni sprawne, było zaledwie częścią całego Tytana, jednak tylko ono zachowało się z ginących w pomrokach dziejów bitwach rozgrywanych na tym świecie w Mrocznej Erze Technologii. Tak czy inaczej wciąż miało olbrzymie znaczenie strategiczne dla obrony tej planety, więc służący wówczas jeszcze Imperatorowi Marines z tego zakonu pilnowali go jak oka w głowie. Później jednak nastał czas Herezji Horusa, i gdy World Eaters zaprzysięgli wierność bogowi Chaosu, Khorne'owi, panu rozlewu krwi, tak samo uczynili ich żołnierze przesiadujący na tym świecie. Zaczęli używać Działa Tytana do walki z Imperatorem i jego wojskami. I mogłoby się to skończyć tragicznie, gdyby nie brawurowa inwazja wiernych wówczas jeszcze Obrońcy Ludzkości oddziałów Marines z legionu Thousand Sons. Jednak i oni prędko oddali się kultowi Chaosu, gdyż mniej więcej w tym samym czasie cały zakon uległ jego mocy. Ci wojownicy stali się wiernymi sługami Tzeentcha, boga heretyckiej magii. Jednakże World Eaters nie dawali za wygraną, i postanowili odbić planetę z rąk wyznawców wrogiemu Khorne'owi boga, bo to akurat chyba wiesz, chłopcze, że nawet wśród sił Chaosu nie panuje zgoda ani jedność. Z drugiej strony do planety zbliżała się odsiecz z Terry, bo Imperator zbyt dobrze wiedział, jak strategiczne znaczenie ma broń ukuta przez Adeptus Mechanicus. Nie wiedząc co począć, wyznawcy boga magii przywołali na pomoc najpotężniejszego demona Tzeentcha. Pochłonęło to wiele ofiar, jednak demon przybył i postanowił  wcielić w życie pewien okrutny plan. Na obszarze otaczającym Działo Tytana wyrysowany został mistyczny krąg, w środku którego złożona została wielka ofiara z dusz Marines z całego obecnego na planecie garnizonu Thousand Sons. Na mocy przeprowadzonego w ten sposób rytuału wysłannik Tzeentcha sprawił, że największa z imperialnych broni zniknęła pod powierzchnią ziemi, jednak nie było to trwałe zaklęcie. Sam demon musiał użyć całej swej mocy do jego przeprowadzenia, jego siły nie pozwalały więc na zbyt długie utrzymywanie własnego czaru. Zaklął więc jego moc na runicznym dysku, potężnym artefakcie Chaosu, który utrzymywał wciąż jego moc. Na nieszczęście dla niego Marines Chaosu z legionu World Eaters, którzy w krótkim czasie przybyli na miejsce zdarzenia, odkryli szybko położenie tego dysku, i próbowali go zniszczyć. Gdy okazało się to daremne z powodu zbyt wielkiej mocy artefaktu, zapieczętowali go, by w ten sposób zaszkodzić chociaż samemu demonowi. Istotnie, ten stracił praktycznie całą swą potęgę i nie mógł już przywołać z powrotem ukrytego Działa, tak jak planował zrobić, gdy nadejdzie stosowny czas. Do tej pory więc czaił się na odpowiednią okazję, by odwrócić sytuację na jego korzyść.
  Przerwał na minutę swą opowieść, by po chwili wznowić wątek: - Nasz najjaśniejszy pan, Imperator Ludzkości, objawił mi prawdę o tym całym wydarzeniu, i nakazał mi odszukać ów zaklęty dysk. Przekazał mi bowiem sposób na to, by zniszczyć go raz na zawsze i w ten sposób zażegnać zagrożenie ze strony ukrytego przez heretyków Działa Tytana, które zdążyli splamić już skazą Chaosu, tak że nie można by było go już więcej używać w dobrych celach. Kręcę się w tej okolicy, ponieważ ta straszna broń została ukryta właśnie na tej nizinie pośród gór. Podróżuję więc po niej w ciele o wyglądzie krowy, by móc przygotować wszystko, co jest potrzebne do skruszenia heretyckiego artefaktu, nie wzbudzając podejrzeń ze strony ludzi z osady. Przygotowania wymagają bowiem również podróżowania po polach na terenie całej tej kotliny, a gdyby mnie obserwowano, ciało o wyglądzie człowieka mogłoby wzbudzać niepotrzebne podejrzenia i oskarżenia o herezję za czyny, których tutejsi mieszkańcy by nie zrozumieli i wzięli by opacznie za przejaw sprzeciwu przeciwko wierze w Imperatora. Krowy nikt nie będzie pilnował ani podejrzewał o cokolwiek. Jednak moja moc jest ograniczona - nie mogę zmieniać wyglądu, by swobodnie wykonać resztę przydzielonych mi zadań, których nie mogę się podjąć w tym ciele. Nie mogę więc wykonać dobrze wszystkich zaleceń naszego boga. Tutaj w jego planach wkraczasz ty. - Krowa spojrzała wymownie na Metha, który wyprężył się z powagą. Chłopiec wierzył oczywiście w każde słowo, które kierował do niego anioł (jak siebie samego określił Gathrabal), a szczera wiara w dobroć jego intencji wypełniła mu serce i umysł.
- A więc co muszę zrobić, by pomóc ci wypełnić plan Imperatora? - spytał nie bez radości.
- Udasz się jutro w cztery miejsca, które ci wskażę, i wyrysujesz na oznaczonych miejscach   odpowiednie święte symbole. Jest to niezbędne do przełamania magii ciążącej na całej tej kotlinie. Ja natomiast przyniosę dysk do twojej obory, gdzie planuję również zatrzymać się na noc. Tam też przygotuję do ceremonii wszystko, na co pozwala mi to ciało, a następnie udamy się w odpowiednie do przeprowadzenia ceremonii skruszenia plugawego artefaktu miejsce.
  Meth, ufny w słowa krowy, nie spytał nawet, skąd wie, że ma oborę, nie wyraził też sprzeciwu, by zatrzymał się w niej na noc. Tylko jedna myśl nie dawała mu spokoju.
- A co, jeśli zobaczą cię moi rodzice albo ktoś inny...?
- O to się nie bój, mam już sposób, dzięki któremu się przed nimi schować - uspokoił go Gathrabal.
  Chłopiec nie zadawał już żadnych pytań. Upojony wizją wcielenia w życie planu samego Imperatora Ludzkości przyspieszył kroku i pociągnął mocniej za wózek, który, jakkolwiek wydawał mu się okropnie ciężki, gdy wybierał się do lasu, w tej chwili zdawał się już nic nie ważyć.

  Gdy dotarli na skraj wsi i z daleka zaczęli widnieć ludzie, Meth spojrzał pytająco na krowę.
- Nie będzie dziwnie wyglądało, jak będę wracać od lasu z krową do domu?
- Nie martw się, mówiłem przecież, że mam swoje sposoby. - Gathrabal uśmiechnął się, i nagle zaczął się rozpływać. Chłopiec mało nie krzyknął, nie mógł jednak ukryć swego zdumienia.
- G-gdzie jesteś? - spytał niepewnie, rozglądając się na boki. Znowu szedł powoli, gdyż wózek zaczął przypominać mu o tym, że jednak jest obładowany po brzegi ciężkim drewnem.
- Tutaj - rozległ się głos krowy, choć Meth wciąż nie mógł jej dostrzec.
- Jejku... nie wiedziałem, że masz moc niewidzialności - młodzieniec nie mógł wyjść z podziwu. Nie mógł jednak długo rozmawiać ze swym towarzyszem, gdyż wszedł już do wioski, gdzie zaczęli go witać ludzie z mijanych przez niego gospodarstw. Odpowiadając każdemu z nich grzecznie i rozmawiając chwilkę z kilkoma, powrót do domu zleciał mu trochę dłużej, niż planował. Mimo to Sayi jeszcze nie było na podwórku, rozładował więc spokojnie drewno i wszedł do obory.
- Jesteś tu? - rzucił niepewnie w pustkę.
- Tuż obok ciebie - rozległ się głos Gathrabala. Meth aż zadrżał, słysząc go tuż obok siebie.
- Nie strasz mnie tak - powiedział słabo. Po chwili dodał: - Za chwilę przyjdzie tu moja przyjaciółka. Mam nadzieję, że nie będziesz się jej ujawniał? - Z jakiegoś powodu chłopiec nie chciał mieszać jej do tego wszystkiego.
- Postaram się nie rzucać w oczy - obiecała krowa.
- Dziękuję - powiedział Meth i w tym momencie usłyszał na zewnątrz szybkie tupanie małych stóp. Po chwili we wrotach stodoły ukazała się Saya.
- Cześć - rzuciła wesoło. - Jak poszło ci z drewnem?
- Całkiem nieźle - odparł z uśmiechem chłopiec. - Uwinąłem się z tym dosć sprawnie.
- No widzisz, taka praca nie musi być uciążliwa - dziewczynka odwzajemniła uśmiech.
  Meth, nie chcąc chwilowo zaczynać znów tego tematu, zabrał się szybko do sprzątania. Saya okazała się jak zwykle bardzo pomocna, także półtorej godziny skończyli porządkowanie całej obory.
- Poszło szybciej niż się spodziewałem - przyznał chłopiec, ocierając czoło wierzchem dłoni.
- Gdy nie marudzisz, ale robisz, idzie o wiele sprawniej - rzuciła złośliwie Saya, jednak po chwili uśmiechnęła się szeroko. - Może pójdziemy do mnie na drugie śniadanie, zanim trzeba będzie iść na naukę w kaplicy?
- Rany, zupełnie zapomniałem, że się dziś odbywa - przyznał Meth.
- W takim razie chodźmy razem. Ale najpierw zjedzmy. - Dziewczynka pociągnęła go za rękę, a on, nie opierając się, podążył za nią.
  Gathrabal przyglądał im się przez ten cały czas badawczo.

  Gdy wszystkie dzieci zajęły swe miejsca w ławkach, kapłan zaczął głosić do nich kazanie z katedry, nauczając o kulcie boga Imperatora oraz ostrzegając przed herezją.
- Drogie dzieci, wierni poddani Imperatora Ludzkości, którego imię...
Ale Meth nie mógł skupić uwagi na słowach nauki. Rozmyślał nad tym, co powiedział mu Gathrabal, oraz o misji, w jaką on sam został zaangażowany.
,,Zniszczenie heretyckiego artefaktu... wydarcie z rąk wroga broni, która mogłaby zaszkodzić Imperium... i mam brać w tym wszystkim udział! Że też anioł zstąpił właśnie do mnie z domeny samego Imperatora!"
- ...największym bowiem wrogiem ludzkości jest herezja i płynące z niej zniszczenie...
,,A jak wspaniale opowiadał o tych wszystkich wydarzeniach! O planach Space Marines Chaosu, o tych plugawych rytuałach i sposobie, by oddalić niebezpieczeństwo, które przez nie zawisło nad naszym światem... Mówił to zupełnie w taki sposób, jakby widział to, co się tam wówczas działo, na własne oczy, tak żywo i szczegółowo zdawał z tego relację".
- ...strzeżcie się obłudy Chaosu, potrafi bowiem omamić, ogłupić, oślepić...
- Meth, śpisz? - spytała Saya, widząc, że chłopiec zamknął oczy i zaczął tonąć w marzeniach.
,,W końcu Imperator na mnie wejrzał i dał mi godne zadanie", myślał dalej z dumą. ,,Dziękuję ci, mój panie, za to, że dajesz mi okazję, by uczynić coś wielkiego".
- ...niech też nie zaślepią was pokusy podsyłane przez demony Chaosu i niech nie nęcą was ich bluźniercze kłamstwa obiecujące szczęście, które może wam dać tylko Ojciec Ludzkości...
,,Nie mogę się doczekać, aż pokaże mi, w jaki sposób niszczy się artefakty Chaosu. Musi mieć naprawdę potężną moc, by to zrobić - większą niż imperialni inkwizytorzy! Zresztą, nie wątpię, że mu się uda - widziałem przecież jego potężną magię na własne oczy" - dumał wspominając sztuczkę z przeniesieniem drewna na wózek.
- ...strzeżcie się również magii, bo płynie ona z Herezji i jest najbardziej plugawą z oznak zepsucia Chaosu...
- Meth?
,,Jutro, z samego rana, postanowił chłopiec, pójdę tam, gdzie każe mi Gathrabal, i zacznę wcielać jego plan w życie! Chcę wypełnić go jak najszybciej, ku chwale Boga Imperatora!"
- Meth!
- Co? - chłopiec ocknął się nagle.
- Czemu nie uważasz? - spytała Saya, patrząc mu w oczy.
- Nieprawda, właśnie, że uważam - skłamał szybko.
- Zaprawdę powiadam wam: błogosławiony umysł zbyt mały, żeby wątpić - rozlegał się echem w kaplicy natchniony głos kapłana.
  Ale Meth już do końca kazania nie zwracał uwagi na jego słowa.

- Dzięki, że pomożesz mi z tym karmieniem zwierząt - chłopiec uśmiechnął się promiennie.
- Drobiazg, przecież wiesz, że lubię ci pomagać - odrzekła Saya. Wracali właśnie z kaplicy i mieli w końcu okazję trochę porozmawiać.
- Wydajesz się dziś jakiś dziwny. Co się stało? - spytała go.
Faktycznie, Meth nie potrafił ukryć entuzjazmu, z jakim reagował na przybysza. Podczas sprzątania obory cały czas zerkał to w tą, to w tamtą, tajemniczo się uśmiechając i próbując zgadnąć, gdzie ukrywa się magiczna krowa. Na kazaniu nie uważał nic a nic, a również teraz, w drodze do domu, patrzył w dal rozmarzonym wzrokiem, zamiast jak zwykle narzekać na coś.
- Nie, skąd. Dlaczego pytasz? - chłopiec starał się, by brzmiało to szczerze, jednak nie wyszło mu zbyt dobrze, co nie umknęło uwadze przyjaciółki. Nie drążyła dłużej tematu, jednak sama stała się milcząca i rzadko kiedy odpowiadała na słowa Metha, który był zbyt rozentuzjazmowany, by zauważyć jej niemy protest przeciwko nieszczerości z jego strony.
  Gdy dotarli do obory, Gathrabala nie było widać. Chłopak westchnął z ulgą - wciąż wolał nie zdradzać Sayi informacji o tak przedziwnej istocie, nie wiadomo przecież, jak mogłaby na  nią zareagować.
  Niestety, tajemnica prędko się wydała. Gdy zabierali się do nakładania owsa koniom, dziewczynka rzekła:
- Meth, skąd się tu wzięła taka ładna krowa?
- O czym ty... zaczął chłopiec i urwał. Na samym środku obory stał dumnie Gathrabal i obserwował ich oboje swoim mądrym wzrokiem.
- Kim jest ta dziewczyna? - spytał w końcu.
Saya pisnęła i odskoczyła pod ścianę.
- C-c-co to jest, Meth?! - krzyknęła przerażona. - Co to za heretyckie stworzenie, które mówi?!
- Uspokój się - mruknął zrezygnowany chłopiec. - Wszystko ci wytłumaczę. Jednocześnie zwrócił się po cichu do krowy:
- Dlaczego się ujawniłeś? Nikt nie powinien cię zobaczyć, sam mówiłeś!
- Moja moc nie jest niewyczerpana, nie mogę pozostawać niewidzialny w nieskończoność. Inaczej nie potrzebowałbym tego kamuflażu - Gathrabal potoczył oczami po swoim ciele. Meth zawstydził się swoim brakiem pomyślunku, jednak szybko o nim zapomniał, bo Saya zaczęła ciągnąć go ze strachem za rękę.
- Ona mówi! Na pewno jest naznaczona Chaosem! Kapłan mówił przecież, że magia to domena Chaosu, a tylko ona mogła dać jej głos!
- To nie jest tak, poczekaj, wszystko wyjaśnię...
  I Meth zaczął opowiadać, co zdarzyło się, odkąd spotkał w lesie tajemnicze stworzenie, którego przestraszył się początkowo nie mniej niż ona, jak mówiło mu o swojej misji i o tym, że sam ma być w nią bezpośrednio zaangażowany. W końcu dziewczynka trochę się uspokoiła, wciąż jednak była mocno roztrzęsiona.
- Czyli ta krowa nie jest krową, ale aniołem przysłanym przez Imperatora?
- Zgadza się - potwierdził Gathrabal. - Jakkolwiek to ciało by nie wyglądało, charakter mojej misji oraz moce dane mi przez naszego pana przemawiają za tym, że jestem jego sługą, a nie wrogiem.
  Saya wciąż patrzyła z niedowierzaniem to na niego, to na Metha, jednak w końcu kiwnęła głową i powiedziała: - No dobrze, skoro tak mówicie... chociaż... czy możesz udowodnić, że twoje słowa są prawdziwe? Z tym artefaktem i w ogóle?
- Saya! - krzyknął z naciskiem chłopiec.
- Ależ oczywiście - odrzekł spokojnie przybysz, po czym zbliżył się do stosu siana w kącie obory. Zaczął go rozgrzebywać, i po chwili ukazał się pod nim sporej wielkości dysk z wymalowanymi tajemniczymi runami wewnątrz jaskrawoczerwonego, jarzącego się oktagramu, którego kąty zwieńczone były strzałami skierowane na zewnątrz niego. Dzieci popatrzyły ze zdumieniem.
- Skąd to się tu wzięło? - wykrztusił w końcu zdumiony Meth.
- Przyniosłem to tutaj w czasie waszej nieobecności. Był ukryty w jaskiniach schowanych pośród gór na południe od tej kotliny. Podróżując stamtąd ukryłem go w tych okolicach, by był pod ręką, gdy nadejdzie czas na ceremonię zniszczenia.
  Przyjaciele przyjrzeli się bliżej demonicznemu przedmiotowi. Runy na nim zdawały się płonąć żywym ogniem, pulsując rytmicznie, pieczętując plugawą magię Chaosu tkwiącą w metalu. Meth i Saya byli jednak na tyle młodzi, że, choć oczywiście przerażały ich heretyckie czary i wszystko, co było przeciwne wierze w Imperatora, nie zdawali sobie sprawy z potęgi obiektu, który mieli przed sobą, więc zdumienie w ich oczach brało się raczej z ciekawości, niż ze strachu.
- Oto dysk, w którym zapieczętowana jest moc demona Tzeentcha. Dopóki istnieje, nie może nic uczynić, jednak jego egzystencja będzie trwała. Tylko niszcząc ten plugawy przedmiot możemy pozbyć się go raz na zawsze i oddalić zagrożenie ze strony przejętego przez heretyków Działa Tytana - przemówił uroczyście Gathrabal.
- Ale jak to zrobimy? - zapytał chłopiec. Wciąż nie rozumiał szczegółów operacji, w której uczestniczy, a nagła ciekawość spowodowana bliskością ich celu domagała się zaspokojenia.
- Przede wszystkim musicie wiedzieć, że nie da się zniszczyć tego przedmiotu nie ze względu na jego fizyczną wytrzymałość, ale za sprawą skupionej w nim magii, ściśle związanej z tą ziemią. Aby ją rozproszyć, należy udać się w cztery krańce kotliny i - jak już wcześniej ci wspominałem, chłopcze - narysować odpowiednie święte symbole, które rozproszą tą złą siłę. Wówczas będzie możliwe odprawienie odpowiednich obrzędów, by przełamać wszystkie plugawe zaklęcia, a w rezultacie - skruszenie tego artefaktu oraz udaremnienie planów Chaosu, pragnącego wydobyć Działo z powrotem na powierzchnię. Przygotujemy się do tego z samego rana - dziś nie zdążymy już niczego zrobić. Przyjdź tu do o świcie, chłopcze. I ty też, dziewczynko - zwrócił się jakby po chwili namysłu do Sayi. - Skoro jesteś już w to zaangażowana, możesz okazać się pomocna w przygotowaniach do ceremonii.
  Choć wciąż pełna niepewności i lęku przed całą tą mistyczną operacją, Saya kiwnęła głową i przybrała zdecydowaną minę. Meth miał jednak spore wątpliwości co do tego, czy jego przyjaciółka powinna być wciągana w coś tak wielkiego.

  Nadszedł w końcu długo wyczekiwany poranek. Po słabo przespanej wskutek podekscytowania nocy Meth szybko zjadł śniadanie i pobiegł do obory, tłumacząc się rodzicom, że chce wydoić krowy. Jego mama zdziwiła się, widząc u syna taki entuzjazm w wykonywaniu obowiązków, jednak nic nie powiedziała, mając nadzieję, że to oznaka przemiany syna na lepsze.
  Saya i Gathrabal już na niego czekali. Dziewczynka postanowiła najwyraźniej jak najlepiej wesprzeć przyjaciela oraz tajemniczego przybysza w wypełnianiu życzenia Imperatora. Na jej twarzy rysowało się zdecydowanie i determinacja, z jaką podjęła się pomóc w wypełnieniu misternego planu.
- Przede wszystkim zacznijmy od tego, że cała operacja będzie mocno narażona na wykrycie - oświadczył anioł w ciele krowy. - Tobie, chłopcze, dotarcie wszędzie tam, gdzie potrzebne będzie wyrysowanie świętych symboli, zajmie cały dzień. Przez ten czas twoi rodzice prawdopodobnie będą cię szukać, a mieszkańcy wsi też mogą nie zrozumieć celu twojego wałęsania się po kotlinie, i prawdopodobnie ściągniesz na siebie ich uwagę. Jesteś gotowy przyjąć konsekwencje, jakie cię czekają, gdy wrócisz po wszystkim do domu?
- Tak - potwierdził Meth z powagą na twarzy.
- Co do ciebie zaś, dziewczynko - zwrócił się do Sayi - jeśli chcesz pomóc mi odprawić ceremonię, to wiedz, że twoi rodzice również będą zaniepokojeni tym, że nie będzie cię tyle czasu w domu. Nie możemy bowiem przeprowadzać rytuału w stodole. Musimy udać się do ruin w lesie - to najodpowiedniejsze miejsce, nikt nie powinien nam tam przeszkadzać. Jesteś przygotowana na to wszystko?
- Jestem gotowa - odparła dzielnie Saya.
- Świetnie. - Gathrabal zaczął kreślić kopytem jakiś rysunek w ściółce. - Spójrz, chłopcze, oto, co masz wyrysować na największych polanach w czterech lasach na czterech krańcach doliny. Zapamiętaj dobrze ten znak i odwzoruj go najdokładniej, jak tylko będziesz umiał. Następnie dołącz do nas, by dopełnić rytuału.
- Zrozumiałem - powiedział Meth i zacisnął pięści z determinacją.
- Wspaniale. Teraz przygotujcie sobie prowiant, a następnie wróćcie tu - stąd wyruszamy, każdy w swoją drogę.

  Pogoda była piękna i słoneczna. Kilka niedużych obłoków sunęło leniwie po nieboskłonie, a delikatny, ciepły wiatr szumiał cicho w gałęziach drzew. Meth szedł szybko piaszczystą drogą wiodącą w stronę gór, a rozpierający go entuzjazm dodawał sił do marszu i przywoływał uśmiech na twarzy.
  Dawno nie był tak spokojny i szczęśliwy. Wszystkie troski i zmartwienia, pamięć codziennych utarczek z mamą i tatą oraz bycia zmuszanym do pracy ponad siły i chęci, jak również wszelka obawa o to, jaka kara za włóczenie się cały dzień będzie go czekać ze strony własnych rodziców, nieświadomych zagrożenia, przed którym miał ochronić całą planetę - żadna z tych rzeczy nie zaprzątała mu teraz głowy.
  Choć było jeszcze wcześnie, powoli zaczynało robić się gorąco. Chłopiec wyjął z zarzuconej na ramię torby bukłak z wodą, który zwędził swojemu ojcu z komórki, i wypił parę łyków. Następnie spojrzał w stronę majaczącego w oddali lasu u podnóża gór, gdzie się kierował, i westchnął cicho.
,,To dobry dzień na wypełnienie woli Imperatora" - stwierdził w myślach.
  Podróż była monotonna, jednak Meth nie czuł się znużony ani zniechęcony. W swojej głowie snuł marzenia o tym, jak będzie wyglądał koniec jego misji, gdy anioł, który do niego przybył, wypełni w końcu swój cel, i przyjdzie czas odebrać nagrodę, o której Gathrabal jednak nie wspominał. Mimo to jego infantylna, dziecięca wyobraźnia nie dopuszczała innej możliwości, niż otrzymanie sowitego wynagrodzenia za współudział w tak ważnej misji, do której, co jakoś nie zdziwiło go ani na chwilę, zaangażowany został mały chłopiec, taki jak on. Zamiast wątpliwości, jego umysł wypełniała duma, pewność siebie i rozmarzenie. Zaczął wyobrażać sobie, co może otrzymać w podziękowaniu za swą pomoc, a przez jego głowę przewijały się rozmaite obrazy - od bardziej skromnych poczynając (obejmujących wyłącznie proste, acz uroczyste słowa pochwały ze strony wysłannika Imperatora), na tych najbardziej fantazyjnych (rozgrywających się pod Złotym Tronem, gdzie - jak miał nadzieję - przywiedzie go Gathrabal po zniszczeniu heretyckiego artefaktu) kończąc. Nie zwracał uwagi na to, że większość tego, co pragnął, by go spotkało, jest zbyt śmiałe, a nawet nierealne - nadzieja na to, że któreś z tych rzeczy może się spełnić, dodawała jego krokom śmiałości i popychała do przodu, do działania.
  Po jakiejś godzinie marszu jego cel zbliżył się znacznie, tak że Meth zaczął rozpoznawać pojedyncze drzewa. Wówczas przyspieszył kroku jeszcze bardziej, tak że wkrótce objął go chłód lasu i cień rzucany przez rosnące w nim sosny. Nie był on duży, przypominał raczej lasek, jednak mimo to zdawał się przytłaczać chłopca, tak że instynktownie wypełnił go lekki niepokój wywołany wyczuwalną aurą potęgi roztaczany przez mały bór.
  Wkrótce odnalazł największą i jedyną polanę. Na samym jej środku, otoczona nieregularnym kręgiem trawy, widniała szeroka dziura, z której okoliczni mieszkańcy zwykli kiedyś kopać piach, teraz jednak, gdy odkryto lepiej nadające się do tego miejsca bliżej wioskowych zabudowań, jej wnętrze zaczęło powoli zarastać. Meth stwierdził, że będzie to idealne miejsce do wyrysowania symbolu, jakiego nauczył go Gathrabal. Wyjął z plecaka mocny, gruby kijek, i zaczął kreślić na dnie dziury. Gdy skończył, spojrzał zadowolony na swój rysunek, po czym odwrócił się w stronę, z której przyszedł, by wyruszyć do kolejnego lasu.
  Południowe słońce oświecało z góry wyrysowany przez chłopca mistyczny dziewięciokąt.
6
Touhou Music / Tehno remixy z Touhou
Postujcie je wszystkie. Mile widziane wersje hardstyle.

To get this thread started:

Touhou 6 - U.N. Owen Was Her? (Techno Remix)
7
Touhou / UFO General
Co do UFO mam mieszane odczucia; z jednej strony strasznie trudne damnaku

Nie danmaku jest tam trudne, ino zwodzące w gąszcz pocisków ufoki. Bez nich ta gra byłaby banalna. Tak o to łatwo się wpieprzyć w coś prostego.
MoF w sumie mi się też nie bardzo podoba, z drugiej jednak strony nie jest tak wkurzające jak IN, no i znacznie odeń łatwiejsze. IN pod względem ssania nic chyba na mojej liście nie przebije.
8
Piece of Poetry / Wyimaginowana Imaginacja
No to skoro mamy nowy dział, postanowiłem odkurzyć moją twórczość sprzed dwóch lat (ależ ten czas leci, naprawdę mogłem kiedyś nie być no-lifem i pisać opowiadania?). To ostatnie z mojej małej serii randomowych opowiadań, które onegdaj wydawały mi się świetne, dziś... trochę pisane jakby dziecięcą ręką, chociaż minęły raptem dwa lata. Daję to, bo o ile wcześniejsze wydają mi się naprawdę kijowe, to... jest troszkę mniej kijowe. No dobra, ssie. Ale mniej niż poprzednie części.
A z resztą chuj z tym. Enjoy.
PS pamiętajcie, że to 'dzieło' jest sprzed dwóch lat - ważne dla uwzględnienia ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej.

Spoiler (pokaż/ukryj)
Jak powszechnie wiadomo, media kłamią. Telewizja kłamie, gazety kłamią, radio robi nas w balona, a portale informacyjne - w butelkę. I nikomu by to nie przeszkadzało, gdyby nie protest szklarzy w centrum Warszawy, którym internet zabrał monopol na korzystanie z prawa do produkcji pojemników szklanych. Żądają od owych portali odszkodowania w wysokości tysiąca pięciuset stu dziewięciuset złotych i oficjalnych przeprosin. "Przez tych wrednych kapitalistów tracimy stanowiska pracy i pieniądze na chleb, ci szubrawcy poprzez swój wredny monopol chcą zlikwidować nasze małe spółki i przejąć rynek produkcji butelek!" - grzmiał dyrektor szklarni w Szklarskich Porębach. Właściciele tychże mediów bronią się jednak zaciekle. "A co z plastikowymi butelkami, tymi bez kaucji, a? A ich producenci to pies? To oni zabierają wam chleb". W tym momencie "plastikowcy" - którzy akurat gotowali się do własnego strajku spowodowanego brakiem papieru toaletowego w łazience zakładowej - nie mogąc znieść tych straszliwych obelg, zaczęli obrzucać zgromadzonych szklarzy balonami, co wywołało z kolei protesty pracowników placówki szumnie nazywanej Polskim Radiem. W tym momencie wszelka logika kapituluje i składa broń. Tak zdemilitaryzowana została idea trzymania się własnych zajęć i nie zajmowania się tym, co nie należy do własnych obowiązków. Co prawda miała być storpedowana, ale wojska nie stać było na torpedy - wszystkie zostały zużyte podczas strzelania do kaczek zarządzonego przez lokalnego majora, co z kolei wywołało oburzenie rodziny prezydenckiej i premierskiej.

A Mama Muminka nie ma z tym nic wspólnego. Naprawdę. Tym mniej zrozumiałe jest, dlaczego została siłą zaprowadzona na komendę policji razem z awanturującymi się wytwórcami butelek. Prawdopodobnie znalazła się w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie - gdyby bowiem była wówczas dziesięć minut wcześniej i dwieście metrów dalej, trafiłaby na pochód wielbicieli Teletubbies (z obowiązkowymi czerwonymi, homoseksualistycznymi torebkami). Spłonęłaby wówczas ze wstydu, bowiem jej torebka jest zwyczajna, niemodna i - przede wszystkim - czarna. W tej sytuacji nabawiłaby się nie tylko zarzutów o homofobię, ale jeszcze o rasizm - z czego wszak, zapytuje logika (która w międzyczasie rozpoczęła rekonwalescencję w pobliskim szpitalu po ostatnich, rujnujących jej zdrowie wydarzeniach opisanych wyżej) może być wykonana CZARNA torebka? Albo inaczej - z CZYJEJ skóry?

Tak czy inaczej, Muminek będzie miał rodziców z kryminalną przeszłością (Tatę łatwo będzie zgarnąć - nielegalna hodowla tytoniu i marihuany w ogródku świadczą przeciwko niemu). A w tej sytuacji nie będzie mógł zostać prezydentem. Będzie mógł za to zostać emo i pociąć się żyletką, ale to nie zapewnia przecież tak samo wysokiej pensji. Otworzy za to drogę do kariery takim osobnikom jak Kubuś Puchatek, który zdobył sławę za cenę operacji zmiany płci i jest teraz z powrotem kobietą. Tak samo jak Kopernik, która odkryła, że Ziemia jest okrągła, piłka jest jedna, bramki są dwie, a Leo Beenhakker jest beznadziejnym trenerem. Skorzysta również na tym Prosiaczek, który z oczywistych względów będzie miał oczywiste zyski płynące z faktu, iż jego najlepszy przyjaciel... najlepsza przyjaciółka dorobi się władzy i pieniędzy (a w dodatku już nikt nigdy nie nazwie ich pedziami). Już nie wspomnę nawet, jak wpływowy będzie monopolista budowlany - Bob Budowniczy, amerykański, krwiożerczy kapitalista, przy którym nawet nasze rujnujące spółki szklane media zdają się być dobrymi wujkami polskiej gospodarki.

Ale nie przejmujcie się. Mimo że ten cały cyrk nie byłby możliwy, gdyby nie to, że dzieje się to w naszym Jakże Pięknym Kraju, to Muminek ucieknie z domu dziecka i wróci do domu wraz z rodzicami, zwolnionymi z racji przepełnienia zakładów karnych, co też jest wynikiem umiejscowienia akcji tych wszystkich wydarzeń w tym a nie innym miejscu. Prezydentem zostanie zaś Ryjek, dyskredytując Puchatka w swej agresywnej kampanii wyborczej, Bob Budowniczy utworzy filię w Finlandii i wycofa wszelkie inwestycje w Europie Centralnej, Prosiaczek zaś otworzy własną rzeźnię. Wszyscy będą więc zadowoleni, a zadowolenie Polaków jest czymś, co cementuje gmach polskiej gospodarki. Gorzej, gdy cement jest turecki...
9
Kurna, naprawdę nie wiedziałem, jak zgrabniej zatytułować temat, wybaczcie. Nie wyspałem się. xD
No ale... zastanawia mnie, ile ludziom normalnie zajmuje 1cc ich pierwszego Touhou (bo wiadomo, że dalsze już jednak idą trochę łatwiej, bo na pierwszej grze trzeba ogarnąć podstawy dotyczące całej serii, a potem wystarczy tylko zapamiętywać kolejne stage i patterny). Ludzie zazwyczaj nie chwalą się "no, zrobiłem w końcu EoSD 1cc, zajęło mi to pół roku" czy coś takiego, tylko po prostu "EoSD 1cc, 20M+ pkt, feels good man, oto mój gameplay". Przynajmniej ja nigdy się nie zetknąłem ze zwierzeniami dotyczącymi sfery czasowej przechodzenia Touhou...
Ach, pytanie bonusowe: jeśli przeszliście extra stage swojego pierwszego Touhou - ile zajął wam ten extra stage?
No to wypada zacząć. EoSD 1cc zajął mi ze trzy miechy. Extra ogarniam już z dobry miesiąc i póki co końca nie widać (utknąłem na Maze of Love, shiiit niga, nawet jak mi się cudem uda przedrzeć, ginąc i bombując po drodze, to zostaje mi jedno życie, garść bomb i ginę najdalej na Catadioptric).

Spoiler (pokaż/ukryj)
Jest to też swego rodzaju steathl /adv/ thread, czy mój wynik jest słaby, bo ludziom nie zajmuje normalnie to wszystko tyle czasu, czy też nie, i jak ew. ogarnąć ten pieprzony extra, ale ciii ;_; udawajmy, że wszyscy entuzjastycznie dzielimy się swoimi wynikami.